Z lektury książki – no bo cóż można robić, gdy mrok przy końcu listopada zapada już niemal w południe – wyrwał mnie telefon Ksawerego:
– Mógłbyś wreszcie zejść na dół i pomóc mi co nieco? – wysapywał w telefon wyraźnie podenerwowany.
Zerwałem się i w te pędy byłem na dole. Nad otwartym bagażnikiem swojego czarnego samochodu stał ubrany na czarno od stóp do głów Ksawery.
– Już kilka dni to wożę dla ciebie. – Mówiąc te słowa wskazał na otwarty bagażnik samochodu. – Wiem, wiem wolałbyś beaujolais albo alzackiego gewürztraminera, ale tym razem mam dla ciebie Chassenay d’Arce. Dokładnie sześć sztuk. Z trzyhektarowej winnicy, czyli: jednoszczepowy, rocznikowy szampan – podkreślał zaciągając się jakimś cuchnącym papierosem.
– No i co? Mam się przed tobą klęknąć, czy cię wyściskać?
– Ani jedno, ani drugie. Wystarczy, że znów.. hm, poczytasz moje wiersze albo – tu zreflektował się – poczytasz swoje wiersze. A jeszcze lepiej jak się natychmiast ubierzesz w ten twój puchowy skafanderek, wciągniesz ciepłe gacie i nie zapomnisz, na ostatku, o tym swoim spinningu i tym razem cięższych przynętach.
– Sandacz? – Próbowałem zgadywać, na co tym razem zamierza mnie wyciągnąć Ksawery, ale za każdym razem, gdy pytałem i o węgorza, a nawet o małego suma – zaprzeczał. Po czym powiedział krótko:
– Miętus!!!
Ach, ileż się za tym słowem kryło moich oczekiwań sam już nie wiem wobec kogo, ba! niezrealizowanych dotąd marzeń i sam już nie wiem czego.
Listopad, zwłaszcza jego końcówka, oprócz marca, to najlepsza pogoda na miętusa. Słowem: im gorsza pogoda, tym ponoć miętus lepiej bierze. Zrealizuj jednak bratku swoje marzenia jeśliś od zawsze nie prowadził samochodu, a ponadto, a nade wszystko te listopadowe ciemności, z moim wzrokiem, już nie dla mnie.
– Co tak dumasz? – pytał Ksawery. – Jedziesz, czy nie? Marek już przed południem rozstawił namiot, rozpalił ogieniek…
– To są u niego i miętusy? W tej rzeczułce, co to wpada do jego jeziora?
– Ba, i to jakie – Ksawery zgasił swojego cuchnącego, francuskiego, jak się okazało, papierosa, wziął karton z Chassenay d,Arce i wtaszczył się na moje drugie piętro. Wypił na chybcika kawę, „wymeldował” mnie od żony na trzy dni i dwie noce, po czym ani się obejrzałem już mknęliśmy jego prawie „nowutkim”, czarnym samochodem w kierunku leśniczówki Marka.
Przejechaliśmy obwodnicę rychło w czas, akurat przed popołudniowym korkami. A potem to już tylko kierunek północno-zachodni. Trochę jednak „pomarudziliśmy”, ponieważ od razu, jakby znienacka, z chwilą, gdy zaszło Słońce, pojawił się mrok. Ostatni odcinek do Markowej leśniczówki jest najgorszy, gdyż nawet GPS niewiele się przydaje. Stąd też niby to jest od Trójmiasta „rzut beretem”, ale tylko niektórzy potrafią dojechać do Marka bez pobłądzenia. Także i my przez ten nagły zmrok musieliśmy zwolnić, gdzieniegdzie nawet zastanawiać się: tu to już, czy nie tu, ale oto i są cztery srebrne świerki, czyli znak, że trzeba skręcić do Marka.
W ciepłym namiocie czekał na nas Marek z herbatą „z prądem” i od razu idziemy do rzeczułki, w której łowiłem także letnią porą. Zamykamy namiot, w dwóch koksownikach ledwo się żarzą ogieńki.
Tym razem idziemy niedaleko, bo źródłowe miejsca są tuż niemal przy ujściu do jeziora. To tam powinny być miętusy. W dalsze miejsca, także ze źródłami, Marek ma nas zaprowadzić następnej nocy.
Ksawery i Marek postanawiają postawić wędki tuż przy ujściu rzeczułki, już prawie w jeziorze. Zakładają miętusowe przysmaki. Miętus to „najczystsza” ryba, byle czego nie weźmie.
Mnie namawiają do spinningowania, więc mam zamiar iść trochę w górę rzeczułki, a potem, schodząc, pobrodzić.
Idę zatem jak najostrożniej i nie mogę poznać miejsc, w których przecież wielokrotnie bywałem letnią porą. Nie dosyć, że zimno, to na domiar złego tak ciemno, że nie widzę nawet swojego spinninga. W powietrzu polatują jakieś zmrożone skrawki ni to śniegu, ni to lodu. Niebo jest widne, ale co i rusz pojawia się na nim jakby chmura, niby mgła. A może to – nagle staję zdumiony – gwiazdki spadają wprost z nieba na ziemię. No bo skoro ich na niebie ubywa, a wokół coraz więcej migocących skrawków? Nie, nie – nagle reflektuję się – na pewno nie jest to efekt Markowej „herbatki z prądem”, bo oto czuję wibracje telefonu. To Ksawery pyta czy widzę to, co i oni widzą. Odpowiadam jak najciszej, że Marek nas musiał nieźle, na wstępie, „ugościć”. Ksawery mnie nie słucha i niemal krzyczy – Patrz, patrz na Księżyc.
Spojrzałem i oto sam nie wiem: czy był to jednak efekt Markowej, „z prądem”, herbatki, czy może dlatego, że zerwał się lekki wiatr, bo światło Księżyca, który wychynął zza chmur, a może mgieł nagle zafalowało i poczęło zsuwać się całe w rozświetleniach, rozmigotaniach i srebrnych jasnościach. Od razu też pojaśniało. Przebrnąłem przez rzeczułkę i zacząłem „kłaść” ciężką przynętę w okolicach źródła.
Minął kwadrans, potem drugi, a u mnie nic się nie działo. Otrzymałem od Ksawerego wiadomość, że oto już ma pierwszego miętusa. Potem żartowaliśmy, że chyba dal się skusić na ten jego telefon, który zresztą natychmiast, przedtem, Ksawery wyłowił, ale być może była to skuteczna przynęta na miętusa.
Zakładałem coraz to inne przynęty, ciągnąłem wydawało się niemal po dnie, to znowu podrywałem je z dna i szybko prowadziłem ku powierzchni. Nic i nic. W końcu przytrafił mi się zaczep i w tej samej chwili Marek dał znać, że pora na jakąś późną kolację. Wszedłem do wody, lecz co to? szczytówka nagle zaczęła drgać, czyli, że musiała capnąć jakaś ryba. Już, oczyma wyobraźni widziałem pięknego miętusa, gdy ku mojemu zaskoczeniu ujrzałem… okonia. Czyżby jednak był taki duży? Krzyknąłem po pomoc do Ksawerego i Marka. Przybiegli z podbierakiem. Okazało się, że złowiłem… sandacza.
Sandacz jeszcze tego samego wieczora wylądował na grillu, a ja miałem przed sobą jeszcze jedną noc, ostatnią, ponieważ od 1 grudnia zaczyna się okres ochronny na miętusa. Tym razem poszedłem w górę rzeczułki, gdzie są także dwa źródła. Ksawery i Marek obiecali dojść, jak mi oznajmili, za godzinę lub dwie.
Być samemu, w lesie, listopadową nocą: czyż jest coś bardziej niezapomnianego? U mnie, na Chełmie, zostałem dokładnie obmurowany, a tutaj miałem ze wszystkich stron tylko drzewa. Czy jest coś wspanialszego niż obecność drzew na wyciągnięcie ręki?
Rzeczułka to w najwęższym miejscu ze cztery metry, a głębokości co najmniej pół metra. Latem brodzenie w takiej wodzie to sama przyjemność. A w listopadzie? Gdyby nie miętus, chyba bym do wody nie wszedł.
Zahaczyło mi się kilka małych miętusów, ale je natychmiast wypuściłem. Czasu pozostawało już coraz mniej. Niewiele już było przed północą, gdy miałem już zwijać spinning, lecz postanowiłem rzucić jeszcze dziesięć razy. Za siódmym lub ósmym, gdy poczułem ciężki zaczep i dość niemrawo poruszającą się szczytówkę wiedziałem, że to wcale nie nurt rzeczułki, lecz ryba. Tylko jaka? Znowu jakiś sandacz? „Łomatko” – chciałem wykrzyknąć, zupełnie jak jeden z moich znajomych w chwilach wielkiego uniesienia – miałem miętusa. Nie walczył za bardzo. Był jakiś ciężkawy i… dość wielki. Spokojnie zgarnąłem go do podbieraka. Był wielki, piękny i jednocześnie nieskończenie brzydki.
Zacząłem mu się przyglądać. To był jakiś stary, niemrawy miętus. Jak najostrożniej wyjąłem go z podbieraka, aby przynajmniej go zmierzyć. Miał jakieś 54,5 – 55 cm. Włożyłem go z powrotem do podbieraka. Nie miałem sumienia aby go z sobą zabierać. Patrzyłem i podziwiałem jego piękno i brzydotę.
W jakimś momencie usłyszałem jakby chichot, niby trzepot. – Ki diabeł – pomyślałem. Puchacze pewno śpią gdzieś w dziuplach. Po jakimś czasie okazało się, że to Ksawery z Markiem podśmiewują się ze mnie słuchając jak gadam do miętusa.
– Co żal ci go zatrzymać? Pewnie jest w twoim wieku, patrz jak dostojnie się porusza? – żartował sobie ze mnie Ksawery.
– Może i jemu dać coś na rozgrzewkę – nagle zreflektował się Marek podając mi piersiówkę.
– Uważaj, uważaj, bo jeszcze cię nie zrozumie i zamiast się napić capnie całą butelkę, spójrz, jaką ma paszczę – dodał Ksawery.
Tuż kilka minut przed północą przechyliłem podbierak i miętus łagodnie wypłynął. Zapaliliśmy latarki, aby mu oświetlić drogę. W chwilę potem zniknął gdzieś w swojej kryjówce.
29 listopada – 3 grudnia 2014 r.