12 kwietnia br. wczesnym rankiem musiałem stawić się z Zakładzie Reumatologii w Sopocie. Na wizytę umówioną pół roku wcześniej. Kiedy wysiadłem z samochodu, usłyszałem kilka rozśpiewanych zięb, które podawały sobie z różnych części parku niepowtarzalną melodię. Więc to tak – pomyślałem – można żyć całe tygodnie, miesiące i lata na jakimś bezdrzewnym przedmiejskim pustkowiu, gdy ot, niedaleko, już od rana śpiewają zięby. Miasto, to jednak jest straszne miejsce do życia i mieszkania.
Na dworze było wietrznie i śpiewnie. W poczekalni duszno i głośno od trzaskających drzwi. Co i rusz ktoś wchodził i nie mówiąc „dzień dobry” od razu pokazywał palcem na jakieś drzwi: „pan tu?” – pytał. W końcu, za którymś razem nie wytrzymałem i powiedziałem: „a dzień dobry, gdzie?”, albo: „cóż to ja, jestem odźwierny?”. Siedziałem i siedziałem. Znowu ktoś wszedł bez „dzień dobry”. „– Pan tu?” – zapytał pokazując najbliższe drzwi. „– Nie, ja tam!”. I pokazałem palcem sufit.
Wizyta, jak to u lekarza… „no, 10 minut, góra kwadrans”, trwała dobrą godzinę. Wypatrzyłem jednak, że w ów dzień mogę pójść na poranny seans do kina, chociaż po Moonlight przyrzekłem sobie, że kino nieszybko odwiedzę. Jak tu jednak nie iść na tak okrzyczany film jak Chata (The Shack – 2017), 132 min., reż. Stuart Hazeldine, zrealizowany na podstawie powieści Willima P. Younga pod tym samym tytułem. Jak tu nie iść na tak reklamowany film:
„Ekranizacja międzynarodowego bestsellera! Ponad 20 milionów egzemplarzy sprzedanych na całym świecie! Literacka sensacja w kilkudziesięciu krajach, także w Polsce! Poruszająca opowieść o niezwykłej podróży, która pozwala zrozpaczonemu ojcu na nowo odnaleźć nadzieje i odkryć ostateczną prawdę o miłości, stracie i przebaczeniu! Wszystko ma sens! Trzeba go tylko znaleźć!”.
To zastanawiające, staram się bowiem być na bieżąco także z wydawanymi książkami, ale jakoś nigdzie nie dostrzegłem owego „międzynarodowego bestsellera”. A poza tym, co sfilmowana książka to, oczywiście, „bestseller” i rzecz jasna „międzynarodowy”. Ileż ponadto razy dałem się nabrać na krzyczący z okładki „międzynarodowy bestseller”, który w czytaniu okazywał się jeszcze jedną nudną i przetłumaczoną byle jak, tj. w języku polskawym, lekturą.
Na sali kinowej siedział jeszcze tylko jeden widz. Nie wiem czy z uwagą oglądał Chatę, bo mnie co rusz „rozrywało” ziewanie (znaczy się: im więcej ziewam, tym bardziej film jest do niczego). Być może nawet przysypiałem, ponieważ od kilku tygodni nie mogę spać, a poza tym podwójny fotel zachęcał do drzemki.
Zaletą Chaty jest niewątpliwie to, że nie została nakręcona „z ręki”. A poza tym jakże piękne są w tym filmie krajobrazy, zwłaszcza obrazki. I… nic poza tym, mój drogi czytelniku tych zapisków. Ileż bowiem razy widziałem już podobne historie. Po co zatem je po raz kolejny opisywać, po co filmować?
Prawie dwadzieścia lat temu (jakże ten czas leci) podobną historię pokazał Vincent Ward w filmie Między piekłem a niebem (What Dreams May Come – 1998), 113 min. z Robinem Williamsem (1951-2014) w roli Chrisa Nielsena. A poza tym film Warda był przepiękny wizualnie (Oscar za efekty specjalne) a Williams o wiele bardziej wiarygodniejszy od kostropatego Sama Worthingtona, który gra „zrozpaczonego ojca” Macka Philipsa, po którym w ogóle rozpaczy nie widać.
Stuart Hazeldine. Któż to jest Stuart Hazeldine? Doprawdy… nikt. Gdzież podziało się Kino Reżyserów, Wielkich Magów Kina?
Niedawno program Kultura przypomniał ostatni film Viscontiego (1906-1976).Tak samo jak Wajda, także i Visconti zaczął kręcić coraz gorsze filmy. Przykładem filmu zrealizowanego nie wiadomo dla kogo i po co są Niewinne (L’Innocenti – 1976),124 min. Film ten powstał według powieści Gabriele d’Anuzzio, napisanej w 1892 r. Dwie bite godziny historii, którą można by opowiedzieć w kwadrans, góra w pół godziny.
Oto cała historia: Giancarlo Giannini (Tulio Hermil) kocha się w bezbiustnej i żółtozębnej Jenifer O’Neil (Teresa Raffo) zupełnie ignorując powabną żonę Laurę Antonelli (Giuliana). Kiedy Giulina zachodzi w ciążę z młodym pisarzem, Tulio pogrąża się w rozpaczy, po czym strzela sobie w pierś w obecności bezbiustnej i żółtozębnej hrabiny Teresy. Ot i całe Niewinne d’Anuzzio i Viscontiego.
A wszystko to sfilmowane prawie wyłącznie w zbliżeniach i statycznych obrazach. Przez przeszło dwie godziny i żadnych plenerów. Bohaterowie „cierpią” i bezustannie gadają, gadają, gadają.
Najpiękniejszym dotąd dniem kwietnia był 10, poniedziałek, kiedy to wybrałem się do Parku Oliwskiego. Zaraz nazajutrz przyszło arktyczne powietrze, które trwa do dziś.
Niepowtarzalnym dniem okazała się jednak Wielka Sobota. Oto mojemu synowi Szymonowi urodziła się nad ranem córka Julia Jadwiga.
Mam zatem Wnuczkę. I gdy patrzyłem na nią, jakże ładniutką, pomyślałem, że wszystkie niepowodzenia, jakich doznałem, wszystkie sprawy, których nie udało mi się załatwić, wszystkie „międzynarodowe bestsellery” i realizowane według nich filmy, to wszystko – wszystko!!! – jest NIC w porównaniu z Wnuczką Julią Jadwigą.
12 kwietnia – 18 kwietnia 2017 r.