Skończyłem czytać ostatnią część trylogii Zofii Kossak o wyprawach Krzyżowych, czyli Bez oręża. Przez kilka tygodni miałem zatem szczęście cieszyć się literackim arcydziełem. Zastanawiałem się, „co dalej”, co wybrać z przebogatej, i arcydzielnej, twórczości Zofii Kossak, gdy oto w jednym z tygodników natrafiłem na wydrukowany olbrzymimi literami tytuł Arcydzieło do kwadratu, omawiający najnowszą książkę Wiesława Helaka pt. Nad Zbruczem.
Autor tego omówienia, tj. Krzysztof Masłoń, ocenia książkę Helaka, jako właśnie „arcydzieło do kwadratu”. Natomiast Warunek Eustachego Rylskiego jest według niego tylko… arcydziełem.
Hm, jeśli powstało „arcydzieło do kwadratu”, to niebawem będzie można usłyszeć, że powstało literackie „arcydzieło do sześcianu” albo i „arcydzieło do entej potęgi”.
Z punktu widzenia czytelnika – z długim i jeszcze dłuższym stażem – uważam takie określenie za brak skromności, wreszcie za dewaluację określenia „arcydzieło”. A może się jednak mylę, a może istotnie powstało „arcydzieło do kwadratu”. Najlepiej się o tym przekonać i przeczytać Nad Zbruczem.
Ani w bibliotekach, ani w księgarniach jednak tego „arcydzieła do kwadratu” nie uświadczysz. Zamówiłem zatem tę książkę przez Internet.
(Tu pozwolę sobie na pewną uwagę na marginesie. Otóż namnożyło się w Polsce wiele ponoć ważnych i mniej ważnych nagród literackich. Prestiżu literackiego i artystycznego nagrody te nie mają żadnego. Finansowo jest nieźle, bo zasilenie 200 tysiącami złotych jakiegoś poety nagrodą im. Szymborskiej, to jest nie byle co.
Jako uważny czytelnik śledzący współczesną produkcję literacką, chciałbym jednak do tych nagrodzonych książek, a zwłaszcza tomików poetyckich dotrzeć. Nic jednak z tego. Nie ma tych książek ani w bibliotekach, ani w księgarniach. I co najciekawsze: nic o nich nie słyszeli m.in. badacze literatury, wśród których o te nagrodzone książki wciąż się rozpytuję.
A wreszcie jakże te nagrodzone – i w końcu sprowadzone jakoś przez Internet – książki są beznadziejne pod względem artystycznym).
Czytałem Nad Zbruczem od 28 maja (poniedziałek), do 31 maja (czwartek) br. Jeśli bowiem Krzyżowcy, Król trędowaty, Bez oręża są arcydziełem literackim, to byłem niezmiernie ciekaw jak wygląda „arcydzieło do kwadratu”. Pamiętacie, że niedawno znowu zachwycałem się arcydzielną Solą ziemi Józefa Wittlina. Zastanawiałem się więc – zaczynając czytać Nad Zbruczem – skąd aż taka wysoka ocena przez Krzysztofa Masłonia książki Wiesława Helaka?
Pierwszy rozdział i jakbym czytał… Trędowatą. Oto zamożny ziemianin zakochuje się z wzajemnością w ubogiej, chociaż pochodzącej ze szlachty chodaczkowej, nauczycielce, w dodatku chorej na suchoty. Anastazja przyjeżdża aż z Borysławia, właściwie nie wiadomo po co i dlaczego, do majątku Konstantego, po czym jak przyjechała, tak szybko wyjeżdża. Młodzi prawie ze sobą nie rozmawiają, a jednak jest to miłość, o której Konstanty będzie wspominał przez całą książkę, czyli 40 lat. Anastazja umiera.
Konstanty, który wołałby zostać malarzem, a nie dziedzicem, w drugim rozdziale nagle znajduje się w Wiedniu. Tam zostaje młodszym szambelanem i – uwaga – ściska nawet dłoń cara Mikołaja II, gdy ten odwiedza cesarza Franciszka Józefa. Potem popadając w niełaskę brata cesarza wraca, jako syn marnotrawny, do rodzinnego majątku, po czym żeni się z przysadzistą Żańcią, rodzi mu się syn Konstanty, zwany Kostkiem. Znowu wyjeżdża tym razem na wojnę z Moskalami, walczy pod Kostiuchnówką i – uwaga po raz drugi – jako jedyny ocaleje z całej sekcji. Wraca do majątku w stopniu… sierżanta. Majątek zastaje spalony. Udaje się na poszukiwania matki i syna. Znajduje ich w wojennym Kijowie. Znowu co za szczęśliwy przypadek: cóż to jest odszukać dwoje osób w Kijowie, gdzie bezustannie toczą się walki.
Wkrótce na wojnę z Moskalami rusza także Kostek. Niebawem także za synem pojedzie ojciec, aby strzec jedynaka przed Moskalami. I znowu następuje szczęśliwy przypadek, bo ojciec i syn szybko się jednak w zawierusze wojny odnajdują (a właściwie koń ojca rozpoznaje – po rżeniu! – konia syna). Dalej to już tylko bezustanna wojaczka i przypadkowa śmierć syna, który nie zdążył się nacieszyć szlifami rotmistrza. Książka kończy się śmiercią Konstantego w 1939 r. z rąk sowietów.
Czytając Nad Zbruczem miałem wrażenie, ba, pewność, jakbym już to wszytko gdzieś czytał: a to u Orzeszkowej, a to u Żeromskiego, a to u Reymonta.
Nie mam jednak o to – jako czytelnik – do Wiesława Helaka żalu. Wiadomo, że „pisze się z innych” i jeśli ktoś – jak Helak – sprytnie to potrafi robić, to takiej umiejętności trzeba także przyklasnąć. W fabule książka jest jednak – moim zdaniem – chaotyczna. Nie odmawiam Helakowi wyobraźni (jest niespełnionym reżyserem filmowym), ale i fabułę, i wyobraźnię przytłacza nieporadny styl, w jakim powieść Nad Zbruczem została napisana.
Nie uwierzę, że monotonny, beznadziejny styl z bezustannie powtarzającym się „I…”, to było zamierzenie artystyczne. Oto kilka przykładów (wytłuszczenia moje):
„I zaraz pobudka i zbiórka w pełnym rynsztunku, i przegląd surowy. I rzekł do nich komendant kompanii;
– Komu drżą łydki, może odejść!
Nikt nie drgnął. Wszyscy zostali.
Nie trwała przerwa długo i marsz rozpoczął się od nowa. I głód zaczęli odczuwać ogromny, lecz tylko wody było pod dostatkiem, z przydrożnych studni chłopskich w mijanych wsiach korzystali”., s.174-175.
„I wtedy salwa z boku powaliła ich na ziemię! To Moskale wystrzelili z bliska ze swoich karabinów – zdążyli już zająć okopy. I cofnął się pluton, i zamarł na chwilę. Głosem potężnym porucznika pobudzony, nagle ożył, jakby z martwych powstał. I strach zamienił się w atak rozpaczliwy, krzyk wielki się urodził, a każdy ile sił w płucach – wrzask jeden!”., s. 180.
„I widać było w świetle księżyca, jak Moskale się odwrócili i już osiągnąwszy swoją linię umocnień, wyżej położoną, zaczęli ponownie strzelać. I padł jeden z legionistów. A drugi, idący za nim, rzucił mu się na pomoc. Podczołgał się i znalazł się niedaleko rannego. I nagle zobaczył Konstanty, który był najbliżej nich, że z boku, za złamanym drzewem, stal rosyjski żołnierz i kierował swój karabin na tego chłopca, których chciał ratować przyjaciela. Padł strzał. Jeden, drugi trzeci. Mannlicher w rękach Konstantego też wypalił! Pierwszy raz spust nacisnął – i zachwiał się Moskal i upadł. Tamci dwaj legioniści też nie żyli. I rozpętała się potem strzelanina, i trwała do świtu”., s. 180.
„I nagle runęła cała linia do przodu. Już odrzucali pierwsi konary sosen zwalonych na przedpolu, biegli wykopami, jeden za drugim, w napięciu i milczeniu zaciętym – bez krzyku najmniejszego. Dopaść! I bagnet wbić.
Nie wytrzymali Moskale tego napięcia. Okopy stały puste! Uciekli przed chwilą w popłochu. I zatrzymali się legioniści pośród umocnień potężnych i płacz ścisnął im gardła”., s 186–187.
„I z całej sekcji został już tylko Konstanty.
Wściekłość i żal. Bezsilny gniew. Martwe milczenie ich ogarnęło. I pytanie, czy to wszystko na co się zda? Szli naprzód, gnali Moskali bez przerwy, bili się bez zarzutu, a jednak zwątpienie gorzkie się pojawiło. I poczuli wszyscy, że ten zapał, z którym zaczynali – minął.
– I jaka racja? – myślał Konstanty nie pierwszy raz”., s. 189.
„I udzielało się to słuchaczom, młodym żołnierzom, tak młodym, jak sam wiolonczelista, choć on nie dla nich grał. Mówili między sobą, że bez przerwy gra tu już dzień cały i noc, że stracił ukochaną. I nikt mu nie przerywał. I zaczynała się melodia i kończyła, i znowu od początku pięła się delikatnie w górę i w dół, jak rozmowa z kimś bliskim, którą prowadzi się przez całe życie”., s. 228.
„I trwała niepewność, co dalej będzie, czy znowu się rozstrzeliwania zaczną. I gdy tak stali przed tym cyrkiem, wśród obcego, wrzeszczącego tłumu, objął nagle Kostek rodzica swego. Przebaczył mu z głębi serca. I przemówił:
– Wracajmy do domu, ojcze. Chcę się pomodlić na grobie matki”., s. 229.
„– Rzeką trzeba było iść – powiedział szeptem Ajzyk, agent policji ukraińskiej, który uratował mu syna. I jego też Konstanty uścisnął mocno. I dał mu złoto, które dostał od matki w woreczku, bo Ajzyk, syn Ajzyka, nie chciał niczego innego, ani lei rumuńskich, ani hrywien bez wartości. I wsiedli do powozu i przywiązali wojskowe konie, aby szły za nimi, a nic nie brakowało w ich wyposażeniu, ni siodeł, ni karabinka, ni czarnej husarskiej szabli. I to też był cud prawdziwy”., s. 254.
Nie będę złośliwy wypominając owej „matki w woreczku”, ale owych „cudów prawdziwych” oraz szczęśliwych przypadków jest w Nad Zbruczem aż nadto.
Nie byłbym jednak sprawiedliwy, gdybym nie napisał, że Helak zna się na koniach. Bo się zna. Szermierka także – chyba – dla niego nie stanowi tajemnic. Szczególnie ujął mnie pojedynek Kostka z kozackim esaułem ujeżdżającym bułanka. To jednak stanowczo za mało bym uznał, jako czytelnik z długim – i jeszcze dłuższym – stażem Nad Zbruczem za arcydzieło. Powieść Helaka jest niewątpliwie książką do czytania. Byłaby według mnie powieścią zupełnie dobrą, gdyby nie ów nudny i monotonny styl z nieustannie powtarzającymi się zdaniami zaczynanymi od „I…”, które zdecydowanie obniżają wartość tej książki.
Nie byłbym lojalny wobec Literatury i takich arcydzieł jak m.in. Krzyżowcy, gdybym dał więcej Nad Zbruczem niż dwa z plusem, a więc trochę więcej niż słabo.
Zazwyczaj jednak ze słabych powieści powstają bardzo dobre filmy. Któż mógłby udźwignąć reżyserię Nad Zbruczem.
Wiesław Helak, mimo że jest reżyserem filmowym takiemu przedsięwzięciu by nie podołał. Nie wskazują na to jego dotychczasowe reżyserskie dokonania. Trzeba by tu werwy Wojciecha Hasa wtedy, gdy realizował Rękopis znaleziony w Saragossie (1964) i miał lat 39 albo Andrzeja Wajdy wtedy, gdy realizował Popioły (1965) i miał 39 lat lub Jerzego Antczaka wtedy, gdy realizował Hrabinę Cosel (1968) i miał 39 lat albo Jerzego Hoffmana, wtedy, gdy realizował Potop (1974) i miał 42 lata. Ja osobiście, jako kinofil z długim – i jeszcze dłuższym – stażem takiego polskiego reżysera, który potrafiłby teraz zrealizować Nad Zbruczem – nie dostrzegam.
2 czerwca 2018 r.
Ps. Zapisek ten postanowiłem okrasić obrazem Wojciecha Kossaka (1856–1942) pt. Potyczka z Kozakami (1917).