Kolejny tydzień minął – jak to się potocznie mówi – „jak z bicza trzasł”. Zawsze śmieszyło mnie to określenie. Pamiętam, z jakimi obawami zaczynałem naukę w szkole średniej. Ktoś jednak uspokajał mnie, że minie „jak z bicza trzasł”. Teraz z perspektywy lat rzeczywiście tamten czas „jak z bicza trzasł”, ale lata spędzone w szkole średniej zaliczam do najgorszych w moim życiu.
(Być może kiedyś napiszę o tym szerzej. Być może kogoś to zainteresuje. W każdym razie zdumiewają mnie te „koleżeńskie zjazdy po latach”. Aż przykro patrzeć, co czas i życie uczyniły z prawie wszystkimi „licealnymi koleżankami i kolegami”. Zaprzestałem zatem uczestniczyć w tych zjazdach, mimo nieustanie ponawianych zaproszeń).
Ani zatem się obejrzeliśmy – oto i kolejne potoczne określenie – nadszedł tak wyczekiwany niemal przez wszystkich maj. Piszę niemal, bo dla mnie wyczekiwaną porą roku jest koniec lata, początek jesieni, w ogóle jesień, a moim ulubionym miesiącem jest październik, pod wszakże jednym warunkiem, że jest to ciepły, słoneczny, pełen „babiego lata”, czas.
Nareszcie pojawił się tak bardzo wyczekiwany deszcz. Popadało, posączyło ze dwa trzy dni i można było oczekiwać, że nareszcie pojawi się ciepła wiosna. Kiedy jednak wczoraj wyszedłem na codzienny spacer, od razu poczułem zimny, północny wiatr. Gdyby nie porozkwitane drzewa można by pomyśleć, że to marzec, nie maj. Przydała się zatem tak obowiązkowa, czy raczej „zalecana” maska, która skutecznie broni nie tyle może przed koronawirusem, ile właśnie przed ostrym, lodowatym wiatrem z północy.
A co do owych masek, to uważam, że jest to kolejny absurd. Rozumiem, gdzieś w tłumie, w sklepie itd. może takie maseczki są skuteczne, ale gdy widzę samotnie, z dala od ludzi spacerującego człowieka okutego w ową maseczkę, to ogarnia mnie śmiech. No bo po co się dusić? Czyż nie lepiej trochę pooddychać nareszcie świeżym, majowym powietrzem?
A co do owego oddychania, to zdarzają mi się chwile, że chyba zapominam o oddychaniu. Tak się dzieje, gdy oglądam np. interesujący film. Właśnie kino ma tę cechę – nazywa się to „magią kina” – że nagle zapominamy o otaczającym nas „Bożym świecie” i bez reszty ogarnia nas oglądana historia. Mało tego, wydaje się nam, ba! jesteśmy pewni, że uczestniczymy w oglądanej historii dziejącej się na ekranie. Kiedyś owa „magia kina” zdarzała się bardzo często, teraz – prawie nigdy. Dawniej bowiem kino było traktowane jako sztuka, obecnie jest niemal wyłącznie rozrywką. Rozrywką kręconą przez beztalencia pozbawione wyobraźni dla widzów pozbawionych wyobraźni.
Jednak i teraz zdarzają się jeszcze filmy oraz seriale kręcone na najwyższym poziomie tak, że ma się wrażenie jakby filmowy świat istniał niemal na wyciągnięcie ręki. Tak jednak potrafią kręcić filmy tylko Amerykanie.
Ostatnio właśnie chyba zapomniałem o oddychaniu, czyli obejrzałem jednym tchem amerykański serial pt. Hollywood Ryana Murphy’ego i Iana Brennana. Siedem (zaledwie siedem) odcinków, czyli tzw. „jeden sezon” minęło „jak z bicza trzasł”. Zachwycający serial z całą plejadą młodych, i starszych, aktorów. A nade wszystko arcyciekawy scenariusz. A poza tym jak to wszystko jest opowiedziane, doświetlone, sfilmowane. I wcale, bynajmniej nie razi, że ani m.in. Rock Hudson (1925-1985), ani tym bardziej Vivien Leigh (1913-1967) są do siebie niepodobni. I nie „rozczepiam na czworo”, czy tak naprawdę opowiadane historia zdarzyła się, czy jest tylko wyobraźnią scenarzysty i w ogóle realizatorów. Hollywood bowiem to wspaniale, świetnie zrealizowane Kino na najwyższym poziomie.
Czy zatem serial ten jest arcydziełem? Realizacyjnie na pewno tak. Do arcydzieła brak mu wzniosłości, metafizyki, ale za to ileż w tym serialu zwrotów akcji, ileż różnorodnych charakterów, ileż wahań, ileż trudnych decyzji. No i jeszcze rzecz, na którą ostatnio zawracam szczególną uwagę. Żadnego „kręcenia z ręki”, które, jako cecha bylejakości i pośpiechu zupełnie dyskwalifikuje, moim zdaniem, współczesne „kino”.
Ową bowiem cechę bylejakości i pośpiechu odnalazłem nie tak znowu we współczesnym dokonaniu artystycznym. Widocznie bylejakość i pośpiech są, także w sztuce, ponadczasowe.
Wspomniałem w poprzednim zapisku, że nie mając nic innego do czytania (nie wiadomo dlaczego biblioteki są wciąż zamknięte), zabrałem się za lekturę Zmowy mężczyzn Jarosława Iwaszkiewicza. Powieść(?) ta została wydana w 1930 r., gdy Iwaszkiewicz miał już trzydzieści sześć lat.
Lektura idzie mi bardzo ciężko, wciąż ją odkładam i czytam dalej by utwierdzić się przekonaniu, że pisarstwo, zawód pisarza, są przeznaczone dla bardzo, bardzo nielicznych utalentowanych osób, wybranych przez Los, Opatrzność, Boga.
To, co przedstawia Iwaszkiewicz w Zmowie mężczyzn jest przykładem nie tylko bylejakości i pośpiechu, to już nie tylko „żenuje” czytelnika bezmyślnością, to już nie tylko może być przykładem humoru z zeszytów szkolnych, ale skłania do zadania pytania: czy to w ogóle jest literatura? („żenować się” jedno z ulubionych określeń Iwaszkiewicza obok m. in. „zlewania się”).
A poza tym czy Iwaszkiewicz w ogóle czytał to, co napisał? Mógłbym tu podać setki(!) przykładów nieudolności pisarskiej, upodobania do „zlewań się” („I Wiedeń, i Wenecja zlały się w jedno…”), do jakiejś absurdalnej maniery zaczynania bezliku zdań od „Ale…”. No i jeszcze ten beznadziejny styl. Lektura „powieści” Iwaszkiewicza to bezpowrotnie stracony czas.
A przecież Iwaszkiewicz to, mimo wszystko, „klasyk”. To ponoć jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy. Jeżeli – sądząc po Zmowie mężczyzn – tak wygląda wybitna twórczość, to nie trzeba wielkiej wyobraźni, by wyobrazić sobie, jakie jest współczesne m.in. powieściopisarstwo jeszcze bardziej byle jakie i bez porównania z większym pośpiechem pisane.
Jeśli wierzycie w mój gust kinofila z długim – i jeszcze dłuższym – stażem, to gorąco polecam amerykański serial Hollywood Ryana Murphy’ego i Iana Brennana.
7-8 maja 2020 r.