Po powrocie z upiornie rozchlapanego Gdańska, w oczekiwaniu na kolejny odcinek Mad Mena, puściłem sobie z DVD Atlas chmur.
Nie mogłem się już doczekać: wszak arcydzieł, także filmowych, teraz jak na lekarstwo. (Chociaż co i raz rozlega się wrzask, że powstało kolejne arcydzieło. A to w najlepszym przypadku albo kupa (dosłownie) kartofli do obierania, albo jakiś bohomaz nawiązujący do Ostatniej Wieczerzy, albo nudna „powieść”, albo „tomik wierszy” bez poezji, albo – właśnie – film, ba! arcydzieło, po którym tylko boli głowa od nadmiaru „efektów”).
Nie mogłem się już doczekać, bo czegóż to nie powypisywano na okładce Atlasu chmur oraz załączonej do niego książeczki. A to, że jest to: „Odważny i wizjonerki film”, a to, że jest to „Zapowiedź kina przyszłości”, a to, że jest to: „Pełne rozmachu i efektów specjalnych epickie widowisko”, a to, że „Atlas chmur jest ucztą nie tylko dla wielbicieli zapierających dech w piersiach opowieści przygodowych, ale także spostrzegawczych miłośników X Muzy”. W treść załączonej do filmu książeczki nie ośmieliłem się zagłębiać. Już bowiem tytuły rozdziałów olbrzymimi czcionkami krzyczą: „Uczta kinomana”, „Odrodzenie dusz”, wreszcie: „Przekraczanie barier”. (Jeśli bariery można „przekraczać”, to i można się nad nimi także… „rozkraczać”).
Z doświadczenia – także kinofilskiego – wiem, że im coś jest wrzaskliwiej reklamowane, tym jest marniejsze. Tak samo jest i tym razem. Od kilkudziesięciu lat jestem przyzwyczajony do najróżnorodniejszych fanaberii i wydziwień filmowych. Czegóż to ja się nie naoglądałem. I, całe szczęście, zaraz po wyjściu z kina o tym natychmiast zapominałem. Pozostały za to w pamięci niezapomniane sekwencje, sceny, czasami tylko kadry z filmów, które warto pamiętać i co jakiś czas na nowo oglądać jak np. dzieła Davida Leana.
Córka Ryana (1970), reż David Lean
Co pozostanie po Atlasie chmur? Świadomość, że już kiedyś, gdzieś indziej i u kogoś innego to wszystko widziałem. Fabułę (jeśli jest) szatkuje się teraz jak kapustę. Po co jedna akcja, jeśli można opowiedzieć aż sześć naraz. W dodatku „efekty specjalne” zawsze inscenizowane są w ciemnościach, najlepiej w jakichś tajemniczych podziemiach. Montaż musi być „nowoczesny”: co pięć, jeszcze lepiej co trzy sekundy. A niech się widz próbuje rozeznać o co w tej łamigłówce chodzi. Atlas chmur: jeszcze jedno rozdęte do granic absurdu dziwowisko, na które szkoda czasu i pieniędzy. Jeśli takie mają być filmy przyszłości, to ja wolę arcydzieła z przeszłości: Kubricka, Felliniego, Bergmana, Viscontiego, Leana…
5 kwietnia 2013 r.