Boże ciało, czyli co? Według Wikipedii ponoć… „polski psychologiczny film religijny”? Kiedy grano ten film (2019 r., 115 min., reż. Jerzy Komasa) w kinach jakoś nie miałem czasu, aby się na niego wybrać albo raczej szkoda mi było pieniędzy na niewiadomej wartości produkt filmowy. Reklamowa kampania do mnie w ogóle nie trafiała, a już z zupełną obojętnością wysłuchiwałem pochwał tzw. krytyków i recenzentów literackich. Film ten obsypano także chyba największą z możliwych ilością nagród w postaci polskich „lwów” oraz „orłów” (aż 11!). Nawet kiedyś któryś mój znajomy zdziwił się, że „co, jeszcze Bożego ciała nie widziałeś?”. Aż tu zapowiedziano na Netfliksie, jako atrakcję października, właśnie ten film. Miałem akurat wolne popołudnie. Zaczynam zatem oglądać.
Pierwsze, co mi od razu „rzuca się w oczy” to ten „modny” niebieskawo-zgniło-skisło- zielonkawy kolor. Nie rozumiem dlaczego i ten film jest utrzymany w tej kolorystycznej tonacji. I jak się potem okazuje przez cały film nie ma nawet błysku Słońca. No tak, dzieło to ma mówić o rzeczach poważnych („polski psychologiczny film religijny”), a więc stąd ten ponury kolor. Czy zatem ja znowu mam się męczyć na polskim współczesnym filmie? No, ale przecież tyle nagród, ba! była nawet nominacja do Oscara! Nie wypada porzucać oglądania tylko dlatego, że film jest niebieskawo-zgniło-skisło-zielonkawy. Może zostanie opowiedziany – obrazami, rzecz jasna, ruchomymi obrazami – w intersujący sposób? Mija pięć minut, mija dziesięć, mija kwadrans, a więc najwyższy czas, aby zaczęło coś się dziać. A tu nic, akcja płynie wolno i odchodzi bezustanna gadania, z której można zrozumieć tylko niektóre słowa. Aktorzy bowiem straszliwie coś bełkocą i mamroczą (w języku jak najbardziej polskawym).
Już w tym momencie film jest do dyskwalifikacji. Dykcja oraz impostacja są zupełnie obce polskim aktorom.
Oto młody człowiek, który był w jakimś zakładzie zamkniętym wychodzi na wolność, praca w stolarni czy też w tartaku wcale mu się nie uśmiecha, więc udaje się do widniejącego na horyzoncie kościoła, po czym już podczas pierwszej rozmowy, z atrakcyjną młodą dziewczyną oświadcza, że jest księdzem i wyciąga z torby sutannę a koloratką. A w chwilę później zostaje przedstawiony przez kościelną księdzu proboszczowi.
Ani ksiądz proboszcz, ani kościelna, ani w ogóle nikt nie zainteresował się skąd się wziął ów młody ksiądz. Wydaje się, że takim momencie przybywający ksiądz przedstawia proboszczowi jakiś list polecający z kurii. Ksiądz proboszcz albo ktoś z rady parafialnej powinien także zadzwonić do kurii. Nic jednak z tego. Proboszcz jest nałogowym pijakiem, kościelna jest uwikłana w swoje osobiste dramaty, a dziewczyna spotkana w kościele od razu ma ochotę na młodego księdza. Aż tyle nieprawdopodobieństw na początku filmu.
Akurat w tej chwili zadzwonił do mnie znajomy, ze zwyczajowym pytaniem „co słychać?”. Kiedy mu zacząłem opowiadać o moich wrażeniach po obejrzanym filmie zarzucił mi… brak wyobraźni. Nie, kolego, to nie jest kwestia wyobraźni, lecz instynkt kinofila. Jeśli wyczuwam fałsz już od pierwszej sekwencji, od pierwszej sceny, pierwszego obrazu, to co sądzić o pozostałej części filmu? I choćby film był obsypany nie wiadomo iloma nagrodami, choćby podobał się nie wiadomo ilu recenzentom a przede wszystkim zwykłym widzom, ja mam swoje zdanie. Uważam – przykładowo – Idę za bardzo słaby film, mimo iż otrzymał Oscara. Zresztą tak jak filmowe Oscary tak literackie Noble zupełnie straciły na prestiżu i wartości.
Zresztą – wracając do Bożego ciała – cóż to za film, jeśli można domyślać się rozwoju akcji a nawet zakończenia. W mojej skali ocen od zera do sześciu (wprowadziłem do mojej skali ocen także „zero”, czyli film nieudany i niepotrzebny) dla Bożego ciała mogę dać najwyżej dwa. Może gdyby w tym filmie nie było tyle gadaniny oraz bełkotu i mamrotania dałbym jeden punkt więcej.
Natomiast obraz pt. Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy (2015 r.. 112 min., reż. Janusz Majewski) ma u mnie mocne… zero. Jedyną zaletą tego filmu jest… muzyka, ale przecież dobrego swingu to ja mogę sobie posłuchać z płyt. Scenariusz do tego filmu napisali: Janusz Majewski oraz autor książki, według której powstał film, czyli Włodzimierz Kowalewski, a książka nosi tytuł Excentrycy i została wydana w 2007 r. Naprawdę niezła książka. Czytało mi się ją dobrze, chociaż w opowiedzianej historii było trochę niekonsekwencji oraz… „fantazjowania”. A poza tym Kowalewski nie mógł się zdecydować: czy to ma być romans, czy to ma być o swingu w Ciechocinku w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, czy to ma być kryminał. Niemniej, podkreślam, na tyle mi się książka podobała, że świeżo po lekturze postanowiłem dotrzeć do autora i pogratulować mu dzieła.
Zatelefonowałam do Oddziału Olsztyńskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Z niechęcią i obawami dano mi telefon do Kowalewskiego. Zadzwoniłem. Przedstawiłem się, powiedziałem, że jestem po lekturze Excentryków. Kowalewski był nieuprzejmy, jakiś rozgoryczony i nie chciał ze mną rozmawiać. (A może najzwyczajniej „odbiła mu palma”, bo oczekiwał nie wiadomo czego lub telefonu w innej sprawie?). Przypomniałem mu, że w 1995 r. był jurorem (wespół z Alicją Bykowską-Salczyńską i Kazimierzem Brakonieckim jako przewodniczącym jury) ogólnopolskiego konkursu literackiego „O liść akantu”, w którym otrzymałem grand prix. Nie za bardzo skojarzył i ten konkurs, i mnie, był wyraźnie czymś rozdrażniony i zakończył ze mną rozmowę niezbyt elegancko, chociaż to ja do niego zatelefonowałem.
No cóż, pisarze mają swoje fanaberie, niektórym „przewraca się w głowie”, ale żeby nie chcieć rozmawiać z czytelnikiem, któremu podobała książka?
Byłem zatem bardzo ciekaw Excentryków Majewskiego. Jest takie powiedzenie, że z bardzo dobrej, w tym przypadku dobrej, literatury zazwyczaj powstaje kiepski film. I sprawdziło się to w 100%. Z samej bowiem bardzo ciekawej fabuły przedstawionej w książce do filmu trafiły tylko jakieś okrawki, resztki. Ani to romans, ani film muzyczny, ani tym bardziej kryminał. A już na pewno nie… komedia, jak reklamowany jest ten obraz.(Jeśli jest się z czego śmiać, to chyba tylko z nieudolności realizatorów).
Z naprawdę „krwistych” postaci prozy Kowalewskiego w filmie nic nie pozostało. Wyjątkowo beznadziejna jest postać Bayerowej zagrana przez Annę Dymną (i oczywiście nagrodzona na festiwalu w Gdyni). Akcja książki, i filmu, toczy się w Ciechocinku. Znam to uzdrowisko, ponieważ bardzo często w nim bywałem. Byłem bardzo ciekaw jak zostanie pokazane, w scenografii z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Z rozgoryczeniem i rozczarowaniem mogę napisać, że w filmie Janusza Majewskiego Ciechocinka prawie nie ma. Jest jedna scena w parkiem w tle (ale może to być park w każdym uzdrowisku) oraz kilka sekund spaceru głównego bohatera pod tężniami. Oto i cały Ciechocinek.
Film wprawdzie przy końcu trochę „się rozkręca”, chociaż panie śpiewają beznadziejnie (najzwyczajniej nie mają głosu), muzyka za to naprawdę jest dobra, no ale są to przecież standardy muzyki amerykańskiej. O, gdyby tak Amerykanie nakręcili ten film, zapewne powstałoby inscenizacyjne i muzyczne „cacko”.
A tak coś tam się dzieje w bezustannych ciemnościach, aktorzy coś tam mamroczą i bełkoczą, udają, że umieją śpiewać i grać na instrumentach. A Anna Dymna otrzymuje za rolę babci klozetowej nagrodę. Powstał jeszcze jeden marny, nikomu niepotrzebny, współczesny polski film.
15 października 2020 r.
Ps. Łza się w oku kręci, gdy przypominam sobie świetne polskie kino z lat sześćdziesiątych XX wieku i tak znakomite filmy i arcydzieła jak m.in. Matkę Joannę od Aniołów Jerzego Kawalerowicza, Nóż w wodzie Romana Polańskiego, Jak być kochaną Wojciecha Jerzego Hasa, tegoż Hasa Rękopis znaleziony w Saragossie, Rysopis Jerzego Skolimowskiego, Popioły Andrzeja Wajdy, Faraon Jerzego Kawalerowicza, Żywot Mateusza Witolda Leszczyńskiego, Struktura kryształu Krzysztofa Zanussiego, Wszystko na sprzedaż Andrzeja Wajdy.