W oczekiwaniu na Prometeusza Ridleya Scotta obejrzałem jego pierwszy, dyplomowy film, który nakręcił w wieku 28 lat. Jest to Chłopiec na rowerze (Boy and Bicycle – 1965) 28 min. Bardzo dobry pod każdym względem film.
W Internecie można przeczytać o nim opinie, że „nuda”, że „nic w nim się nie dzieje” itp., itd. Takie jednak kręcono filmy w latach 60 XX wieku. To jednak zastanawiające, że pamiętam tamte filmy, a jakoś nic nie pozostało po „hitach” kręconych w latach późniejszych. A cóż zostanie po współczesnej produkcji?
Czasami jednak zdarzają się i teraz filmy warte przynajmniej uwagi. Zaliczyłbym do nich Służące oraz Mój tydzień z Marilyn (My Week With Marilyn – 2011) 99 min., reż. Simon Curtis. Film dotarł na polskie ekrany w glorii sławy odtwórczyni roli głównej (Michele Williams). Od razu także zaczęły się narzekania, że aktorka ta nie przypomina Marilyn. A Kenneth Branagh przypomina Laurence Oliviera? Kto w ogóle pamięta Larence’a Oliviera? Kto pamięta jak wyglądał? Czy ktoś widział Hamleta albo Ryszarda III z Olivierem? A czy Julia Ormond przypomina Vivien Leigh?
Mój tydzień z Marilyn trochę mi przypomniał w klimacie i nastroju Ostatniego z wielkich (The Last Tycoon – 1976) 122 min., reż. Elia Kazan. Bardzo lubię takie filmy. Spodobał mi się ostatnio także niemiecki kryminał, akurat na wakacje, pt. Cisza (Das Letzte Schweigen – 2010) 120 min., reż. Baran bo Odar. Gdybym był zawziętym kinofilem, to pewnie uczestniczyłbym m.in. w Nowych Horyzontach we Wrocławiu. Nie lubię jednak tłumów i oglądania filmów „w kupie”.
Wydawać by się mogło, że jeśli prawie bez ustanku „lieje, panie, lieje” – jak mawiał mój sąsiad z ulicy Obrońców Wybrzeża określając taką pogodę, jaka aktualnie trwa za oknem od kilku tygodni – to czas powinien sprzyjać nie tylko oglądaniu filmów, ale nade wszystko czytaniu. A tu, tymczasem, u mnie z czytaniem… posucha. W księgarniach mijam obojętnie półki zawalone „powieściami”, które są nie do czytania. („Piszemy na potęgę” – wspomina w pewnym miejscu Edwin Bendyk w swoim artykule pt. Pożegnanie człowieka czytającego, „Polityka” nr 28, 11.07–17.07.2012, s. 70–71). Gdybym wymienił te wszystkie książki, które ostatnio próbowałem czytać, to nie uwierzyłbyś czytelniku (czytelniczko) tych zapisków, ile tego było. I jakie nazwiska. Nie chciałbym ich wymieniać, ale, niestety, zdarzały się i nazwiska, wydawać by się mogło… „first class”. Dobrze, powiem: rzuciłem po kilkunastu stronach… Przygody człowieka myślącego Marii Dąbrowskiej. We wstępie do tej książki wyczytałem jak to Pani Maria szlifuje swój styl, i myśli, przepisując po wielokroć wiele stron. A tu na początku natrafiłem – nie chciałbym, tego cytować – kilka zdań raz po raz zaczynających się od „Ale…”. No i miałem dosyć. Albo inny wychwalany i nagradzany, tym razem współczesny, prozaik. Już próbowałem kilkakrotnie czytać jego dzieła, ale jakoś mi „nie szły”. Tym razem W. przekonywał mnie, że warto po owego prozaika sięgnąć. Wypożyczyłem, biorę lupę, ołówek, czytam pierwsze zdanie: „Kiedy wszedł do niewielkiego pomieszczenia z wysokim zakratowanym oknem, uderzył go ten zapach kiszonej kapusty lub psującego się sera, który odczuwał potem przez trzy kwadranse rozmowy”. Nie chodzi tu, bynajmniej, o „zapach kiszonej kapusty lub psującego się sera”, lecz o… „który”. Przełknąłem jednak owe, i następne, zdania z „który”, udawałem, że nie zauważam „Ale…” na początku zdań, lecz nie mogłem zdzierżyć potwornej nudy ziejącej z tego opowiadania. Przeczytałem jedną trzecią i rzuciłem.
Z satysfakcją, natomiast zagłębiłem się w Pamiętniku Marii Wołkońskiej, tyle że to drobiażdżek na jeden wieczór. Czytelniczo wyposzczony z radością przyjąłem „wypasiony” tom autorstwa Marcin Łukasza Lutomierskiego pt. Mickiewicz i okolice. Co za radość, mam nareszcie co czytać. Czytam, zatem, czytam i czytam.
Natomiast J. usiłuje mnie namówić do czytania drugiej książki pewnej znanej pisarki. Nie, nie, wybacz J., ale tym razem szkoda mi czasu na „prozę” „poetki”, tym bardziej, że już znam i tę „poezję”, i tę „prozę”.
„Piszemy na potęgę”, bo każdy „zapełniacz papieru” myśli, że to właśnie jego balonik nie pęknie. Kiedyś, przed laty, było tak, że rzadko, bardzo rzadko wychodziłem z księgarni bez książki. A teraz jest tak, że rzadko, bardzo rzadko, wychodzę z księgarni z książką.
Za to pochwalam… Internet. Luminizm, luminiści. Cóż to za wspaniałe malarstwo, cóż co za malarze: Fitz Hugh Lane (1804–1865), George Caleb Bingham (1811–1879), John Frederick Kensett (1816–1872), Martin Johnson Heade (1819–1904), Jasper Francis Cropsey (1823–1900), Sanford Robinson Gifford (1823–1880), Frederick Edwin Church (1826–1900), Albert Bierstadt (1830–1902), Williem Trost Richrds (1833–1905), Norton Bush (1834–1894), Alfred T.Bricher (1837–1908), Thomas Moran (1837–1926).
Jasper Francis Cropsey
Luminizm amerykański swoje apogeum miał w latach 1850–1870. Mnie i dziś zachwyca. A swoją drogą istnieją, także w sztuce, mody, trendy, itp., itd. A potem wszystko przemija. Albo i nie. Ileż światła jest w tym malarstwie. A tymczasem u nas niemal bez światła lipiec, ponieważ… „lieje, panie, lieje”.
14 lipca 2012.