Stosując się do hasła „nie wychodź z domu”, ludziska wymyślają sobie przeróżne zajęcia, aby „nie zwariować” albo „nie popaść w depresję”.
Bo jeszcze dwa, trzy dni temu, gdy nie przykręcono śruby obowiązkowego „siedzenia w domu”, chyba nikt za bardzo epidemią się nie przyjmował. (Ta przybrawszy obraz kataklizmu w postaci bezustannie mamroczących i bełkocących coś gęb, trwa bezustannie niemal we wszystkich stacjach telewizyjnych).
Na Facebooku ktoś wymyślił: „jeśli siedzisz w domu, pokaż co masz za oknem”. No i runęła lawina zdjęć przeważnie pokazujących mury za oknem, puste ulice, a nade wszystko: pieski, kotki i kwiatki… Co poniektóry pokaże gdzieś pstryknięty widok na zatokę (o, taki chciałabym/chciałbym mieć widok) albo wnętrze lasu (z podpisem, że chciałabym/chciałbym tam teraz być) lub otwartym jeziorem (ach, jakże chciałabym/ chciałbym łyknąć świeżego powietrza) itd.
A tymczasem nie niebie działy się cuda. Oto doszło do przepięknej, niepowtarzalnej, zapowiadanej od dawna koniunkcji Księżyca i Wenus. Wystarczyło wyjrzeć przez okno, wyjść na balkon, aby zobaczyć i podziwiać to przepiękne zjawisko astronomiczne.
Na balkonach jednak widać, co i raz „puszczających dyma” tzn. palaczy, dla których także nic poza tym, aby na balkonie „się nadymać” nie istnieje. (A swoją drogą powinien być zakaz palenia tytoniu na balkonach. Dlaczego bowiem ja mam wdychać smród kogoś, kto sobie dogadza?).
W kilka dni po koniunkcji Księżyca i Wenus można było dostrzec na niebie Wenus na tle Plejad. Także i tym razem, chociaż to zjawisko nieprędko się powtórzy, prawie nikt nie zwrócił na nie uwagi.
Ludzie siedzą pozamykani w mieszkaniach. Ciekawym, co robią całymi dniami? Czytają? Bardzo wątpię. A poza tym: co czytać? Oglądają telewizję, czyli bezustannie gadające gęby i reklamy? Czy też seriale? Ileż można oglądać seriali? A może grają „w komputer”? Ileż jednak można ogłupiać się „grami”?
W Internecie zaczynają się pojawiać ogłoszenia konkursów literackich na temat m.in. prowadzenia „dziennika epidemicznego”. Co można opisywać siedząc w domu, za szczelnie pozamykanymi oknami? Poza tym tzw. akces do takiego konkursu trzeba zgłosić najpóźniej do 10 kwietnia br., natomiast sam dziennik przedstawić do końca czerwca br. A co będzie jeśli uczestnik owego konkursu do końca czerwca nie dożyje? A poza tym czy to takie interesujące opisywać agonię wszystkiego? Dla kogo i po co? A ponadto: pisać po to by pisać? Ileż i tak każdego dnia powstaje nikomu niepotrzebnych: opowiadań, powieści, wierszy…
Zastanawiałem się, co będę czytał po ukończeniu trylogii Rok 1794 Władysława Reymonta. Czy znajdę znowu tak znakomitą powieść?
W. kiedyś mi się zwierzył, że jak będzie miał czas, to przeczyta całego Honore de Balzaca (1799-1850) w tłumaczeniu Boya-Żeleńskiego. Odnalazłem w domowej biblioteczce Stracone złudzenia (1837), wydanie z 2005 r. Zaczynam czytać, ale lektura mi „nie idzie”. Po arcydzielnej trylogii Reymonta, Balzac pisze o jakichś banalnych sprawach, które w ogóle mnie nie interesują.
Może zatem, także wydane w tej samej serii edytorskiej, Quo vadis Henryka Sienkiewicza? Przyznam, że dotąd nie czytałem tej powieści. Owszem, obejrzałem dwa filmy zrealizowane według, czy też „na wątkach”, powieści Sienkiewicza.
Pierwszy, z 1951 r. pamiętam, jako długie, barwne widowisko, jeszcze sprzed ery kina panoramicznego (171 min., reż. Mervyn LeRoy. Winicjusza grał czterdziestoletni Robert Taylor, a kilkunastoletnią Ligię… trzydziestoletnia Deborah Kerr. Tylko Peter Ustinov był, mniej więcej, w wieku Nerona). Oglądałem ten film kilka razy, bo tak się wtedy, w epoce przedtelewizyjnej, filmy w kinach oglądało. Nie wypadało na film, szczególnie, jeśli był amerykański i kostiumowy, nie pójść przynajmniej trzy razy. Niewiele jednak z tego filmu pamiętam. A już za zupełne filmowe nieporozumienie uważam zrealizowany „na podstawie powieści” film Jerzego Kawalerowicza (2001 r., 160 min.). Z tego filmu kompletnie nic, a nic nie zapamiętałem.
Gdzieś, kiedyś słyszałem powiedzenie jakiegoś reżysera (czy to, aby nie był Polański?), że film jest tyle wart, ile widz z niego zapamięta. A ważne jest, aby zapamiętał chociażby jedną scenę, jeden chociażby kadr.
Znam więc, niemal na pamięć 2001: Odyseję Kosmiczną Stanleya Kubricka oraz jego Barry’ego Lyndona i Mechaniczną pomarańczę. Znam prawie na pamięć Bunt Masakiego Kobayashiego i Osiem i pół Federico Felliniego. Znam na pamięć Nóż w wodzie Romana Polańskiego i Żywot Mateusza Witolda Leszczyńskiego. Pamiętam bardzo wiele scen z Rękopisu znalezionego w Saragossie Wojciecha Jerzego Hasa i Pociągu Jerzego Kawalerowicza. Listę tę mógłbym ciągnąc o wiele dalej. Są także takie filmy, o których: wypada/ należy/ można (niepotrzebne skreślić) zapomnieć natychmiast po ich obejrzeniu. Są to filmy Quentin Tarantino (1963), o którym nieco więcej za chwilę.
A zatem Quo vadis Sienkiewicza. Czytam strona po stronie i… nic. Po „gęstej”, wspaniałej prozie Reymonta w Roku 1794, powieść Sienkiewicza wydaje się jakąś banalną powiastką, w dodatku pisaną jakby na chybcika. Zgrzytają mi poza tym raz po raz „Lecz…”-e na początku zdań. Ileż można „Lecz…”-eć? Przeczytałem sto stron i mam dosyć opisów z prześwietloną na wskroś postacią Ligii, którą to sceną tak się zachwyca W., kiedy rozmawiamy o powieści Sienkiewicza.
Moje rozczarowanie po lekturze Balzaca i Sienkiewicza W. podsumowuje bardzo pomysłowo: „Bo ty, Janek, chciałabyś ciągle przeżywać orgazm (czytelniczy, dopisek mój), a tak się nie da. No bo spójrz, nawet w tomikach poezji Skamandrytów są dwa, trzy wiersze bardzo dobre, a reszta takie sobie albo tylko do przeczytania. A co dopiero z powieścią”.
Może zatem Dolina Issy Czesława Miłosza? Pamiętam, że film (1982, 110 min.) Tadeusza Konwickiego (1926-2015), to była jakaś kompletna bzdura. A zatem Miłosz, jako prozaik. Dobrze się zaczyna, ale po jakimś czasie, i po kilkudziesięciu stronach, coraz bardziej znudzony pytam: co to ma być, komu to potrzebne? Ani to powieść, ani to wspomnienia. I po pięćdziesiątej stronie, zgodnie ze swoim zwyczajem, zakończyłem lekturę.
A może tak coś nowszego i z „innej beczki”? Oto Albert Camus i jego Upadek. Zaczynam czytać i… nie, nie, nie, nie!
Wieczorem więc długo odkładany do obejrzenia film, bo trwa aż prawie trzy godziny. Nie przepadam za Tarantino. W porównaniu z dawnymi Mistrzami Kina Quentin Tarantino jest bardziej filmowym hochsztaplerem niż filmowym reżyserem. Ciekawe tylko, że wciąż na jego postmodernizm i „kolaże różnych stylów” dają się nabierać i widzowie, i jurorzy wielu festiwali. Cóż, jakie czasy, tacy „mistrzowie”.
Zazwyczaj z każdego filmu Tarantino wychodzę. Tak samo było z osławionym Django, na którym wytrzymałem wyjątkowo długo. Wyszedłem i z tego „dzieła”, gdy krew lejąca się beczkami, zaczęła w końcu niemal wyciekać z ekranu.
A zatem filmowe „cudo”, czyli nagrodzony m.in., dwoma Oscarami Pewnego razu w… Hollywood (Once Upon Time in Hollywood – 2019, 161 min.).
Mam jako kinofil z długim – i jeszcze dłuższym – stażem taki zwyczaj, że jeżeli najpóźniej do kwadransa film mnie „nie weźmie”, to go sobie „odpuszczam”. Mija piętnaście minut i… nic. Myślę sobie: film trwa prawie trzy godziny, więc może pooglądajmy jeszcze z kwadrans. Minął jednak i ten kwadrans, i następne, a w filmie jak się nic nie działo, tak się nic nie dzieje.
Cóż z tego, że Tarantino „bawi się” formą, że mruga do mnie okiem, że cytuje, że popisuje się różnymi stylami, ale z drugiej strony ma widza w d…, gdy posługuje się… projekcją tylną. W XXI wieku, gdy technika filmowa dech zapiera, Tarantino bez żenady stosuje projekcję tylną.
Co mi po tym, że widać zgrabne ustawienia i jazdy kamery, jeśli treści nie ma prawie żadnej. Ja oczekuję ciekawej, dobrze opowiedzianej historii, a nie kolejnej „zabawy w kino” .
Słowem szkoda czasu na obraz Pewnego razu w Hollywood, mimo że i Tarantino za scenariusz, a Brad Pitt(1963) za drugoplanową rolę, zostali obsypani wieloma nagrodami.
Co ludzie poza tym robią w ten czas epidemii. Zapewne za dziewięć miesięcy znacznie wzrośnie dzietność.
2-6 kwietnia 2020 r.
Ps. 1. Zapisek ten postanowiłem okrasić wizerunkiem Wenus na tle Plejad. Zdjęcie to wziąłem z Internetu. Nie wiem kto jest jego autorem. Publikując to zdjęcie mam nadzieję, że nie naruszam niczyich praw autorskich.
Ps. 2. Dzisiaj, po kilkudniowym „zostań w domu” musiałem w końcu wyjść po jakieś podstawowe zakupy. Założywszy maskę i lateksowe rękawice wyszedłem na dwór.
Po telewizyjnej hekatombie oto cóż ujrzałem: matki spacerują z maluchami, starsze panie dziarsko maszerują z kijkami, ten i ów przemyka na rowerze, starsi panowie piją piwko na ławeczce.
A poza tym: kolejki, kolejki, kolejki (bez maseczek, bez rękawic) po wszystko, co potrzebne i niepotrzebne itd.