Kilka dni temu wróciłem po prawie dwutygodniowym pobycie w Ciechocinku i jakoś… nie mogę dojść do siebie. Nie jest to – bynajmniej – kwestia 70, która właśnie mi stuknęła, ale chyba wciąż niezałatwionych spraw związanych z moim literackim 40-leciem, które przypada także w tym roku.
Cóż bowiem autora ma obchodzić ponad to, by możliwie jak najlepiej napisać, przygotować do wydania książkę? Otóż autor może zajmować się tylko i wyłącznie pisaniem. Tymczasem tzw. rzeczywistość jest taka, że autor musi zajmować się dosłownie wszystkim począwszy od napisania książki i aż po jej promocję, dystrybucję itd. Po co zatem są te wszystkie instytucje kultury?
Nie będę się jednak na ten temat rozpisywać. Ja sam nie zmienię ani rzeczywistości, ani mentalności, ani najogólniej biorąc takiego (coraz bardziej absurdalnego) stanu rzeczy jaki – w tzw. kulturze – jest. Niech zatem ów stan rzeczy trwa bez mojego udziału.
Mam poza tym swoich pisarzy, których czytam i żadne współczesne „bestsellery” mnie nie uwiodą. (W Ciechocinku wolne chwile spędzałem czytając Sándora Máraia oraz Stanisława Lema. A tak swoją drogą: dlaczego Lem nie otrzymał Nobla?).
Mam swoich magów kina (Kubrick, Antonioni) i żadne współczesne, olśniewające efektami specjalnymi dzieła filmowe mnie nie zachwycą. Mam swoich malarzy (Masaccio) i „zachwyty” nad ostatnio tak modnym Hockney’em wprawiają mnie w zażenowanie. Mam swoją muzykę i współczesny łomot ignoruję w każdej postaci…
Uważam ponadto, że najpiękniejszym sopranem, jaki kiedykolwiek udało mi się usłyszeć jest sopran Jackie Evancho. A m.in. muzyką operową interesuję się (i kolekcjonuję) od co najmniej pół wieku.
W Ciechocinku kiedy tylko otworzyłem drzwi samochodu od razu usłyszałem gwizd kosów, szum drzew oraz zapach kwitnących kasztanów i bzów. A jeśli do tego jeszcze dodam miejsca wspanialej ciszy, które udało mi się odkryć, to czyż mogło być piękniej? A jeżeli dodam do tego spotkania i rozmowy z pełnymi optymizmu ludźmi (mimo swoich osobistych, codziennych kłopotów, ale któż ich nie ma) jak spotkanie z siostrą zakonną poznaną prawie rok temu w sanatorium w Inowrocławiu, to czyż mogłem więcej oczekiwać na swoje 70-lecie?
Wspaniała ciechocińska pogoda oszołomiła mnie swoją nadzwyczajnością, niecodziennością i – nie waham się użyć tego słowa – niemal bajkowością.
Albowiem za oknem masz drzewa. W dodatku jest to kwitnący kasztan, kwitnące bzy i jeszcze jakieś białe krzewy pachnące upajającym zapachem. Na czubku drzewa przysiada tu i ówdzie kos. W ogóle kosy spotykasz, kiedy nie gwiżdżą, co i rusz: jak wybiegają spod krzewów i pracowicie wśród traw skacząc czegoś szukają. Nie są przepłoszone, więc można do nich podejść nawet na odległość jednego, dwu kroków.
I taka pogoda, taki czas trwa i trwa. A pod wieczór na fiołkowym i niczym nie ograniczonym niebie Księżyc szykuje się do pełni. Gdzieś przechodzą jakieś burze, jakieś niże, a Ciechocinek wciąż trwa – czyżby na moje 70 urodziny – jak najpiękniejszy bukiet. I jakby ostatnim akcentem tych wspaniałych dni jest zachwycajmy mecz futbolowy między Realem Madryt a Juventusem Turyn.
Wszystko się zmienia po powrocie do Gdańska. Od razu osaczają nas mury, żadnego śpiewu ptaków, drzew jak na lekarstwo. W dodatku ten przejmujący chłodny wiatr, któremu jakby znudziła się północ i wschód, tym razem ciągnie z południa. A w mieszkaniu zza ścian nieustannie dobiega jakiś bezustanny, monotonny hałas jakby kręcących się mechanizmów, niby pracujących w najwyższym natężeniu pomp… Ciągle: i w dzień, a szczególnie w nocy, coś buczy i huczy. W sanatorium, ani nigdzie indziej w Ciechocinku, tego męczącego hałasu nie słyszałem.
W dodatku jeszcze ten kompromitujący mecz o mistrzostwo Polski między Legią a Lechią. Po beznadziejnej kopaninie i bezbramkowym remisie Legia zostaje… mistrzem. No cóż, jeszcze jeden absurd. A Lechijka mierzyła w mistrzostwo i ostała się jeno na czwartym miejscu, bo zamiast grać zaczęła… kombinować.
W skrzynce pocztowej zastaję po przyjeździe kilka byle jak napisanych listów od urzędników, którzy pouczając mnie o istnieniu przepisów wypisują przy tym co im się żywnie podoba. Sami przy tym nie przestrzegają ani terminów odpowiedzi, ani ustaw, ani rozporządzeń. Znowu będę musiał odpisywać tracąc czas, który mógłbym przeznaczyć na czytanie. Gdzież zatem owa „dobra zmiana”, o której tak dużo się mówi?
Choć zatem urodzinowo, to zapisek ten staje się coraz bardziej minorowy. Największym pocieszeniem dla mnie wnuczka Julia Jadwiga, której istnienie wynagradza mi te wszystkie m.in. wydawnicze niepowodzenia.
Co ponadto? Z okazji 70 urodzin musiałem oficjalnie „wystąpić na galowo”. Organizatorzy coś napomykają, że krawat jest zbyt banalny, że jubilat (mój Boże, czy 70 może być powodem do jubileuszu?) „powinien jednak wystąpić w muszce”. Staję zatem na wysokości zadania i, po kilku próbach, udaje mi się jakoś muszkę zawiązać, co dokumentuję na „oficjalnym” zdjęciu, które mi z tej okazji „pstryknięto”. Załączam je zatem do tego zapisku. Jako jubilat mogę chyba sobie wyjątkowo na to pozwolić.
Na którymś z kanałów telewizyjnych odnajduję stareńki film Antonioniego z 1953 r. z Lucią Bosé. Ach, jakież wtedy – w latach 50 i 60 XX wieku – były piękne aktorki. A jakież filmy. Jeśli pamiętam tamte lata, to rzeczywiście jestem już jubilatem. Powoli zatem dochodzę do siebie.
Dziękuję wszystkim tym, którzy o mnie pamiętają, którzy czytają te zapiski. A także za życzenia urodzinowe. No cóż, 70 lat kończy się tylko raz. Jestem wdzięczny Opatrzności za to, że udało mi się je przeżyć w dobrym zdrowiu.
A co przede mną? Jeśli uda mi się to być może w tym roku wydam podsumowujący zbiór wierszy z okazji 40-lecia debiutu literackiego. Może napiszę jeszcze trochę nowych wierszy.
8 czerwca 2017 r.