ZASTAJĘ CIĘ PORANKU…

Zastaję cię poranku już o tak wczesnej porze.

I jakże to: czy aby cię powitać miałbym

w ogóle nie kłaść się spać? Powinienem

cię wyglądać już – może – od… zmierzchu?

 

Miałbym czekać na ciebie, obserwować

– przez tę noc lipcową – jaśniejące niebo:

czy już się przemieniasz w brzask rozświtu,

czy jeszcze trwasz blaskiem wczorajszego dnia?

 

O jakiej to porze powinienem wstać

by cię w całej twej niepowtarzalności zastać?

I któraż chwila byłaby jak najbardziej sposobna

by doznać to, co ulotne, niemal niezauważalne:

 

jak z nocy wydobywasz – i jakim to sposobem?  –

pierwsze światła, kształty, cienie i przestrzenie,

które jeszcze – chwiejnie – niby w ciemności są

a już na rozświtującej powierzchni najnowszego dnia.

 

Warto było czekać, bo cud rozświtu odkrywasz

w mojej obecności. I czy chcesz mi w ten sposób

pokazać swoją nadzwyczajność a bezsilność moją?

Bo cóż ja innego mogę, niż podziwiać ciebie?

 

Tak, wiem zjawiłbyś się tutaj i tak niezależnie

od tego czy wstałbym wcześnie przywitać się z tobą.

A jednak to tylko ja – przemijający, nietrwały –

mogę zachwycać się tą ulotną, doskonałością twoją.

 

(2002)