PODRÓŻ DO HRUBIESZOWA

… bo winienem kilka słów dla dziadka Kajetana zapisać,

gdy w 1955 r. pojechaliśmy do Hrubieszowa, gdzie Łukasz

brat stryjeczny dziadka mieszkał, stryjem przez rodzinę zwany.

 

Ach, cóż to była za podróż. Pociąg odjeżdżał późno,

a więc mama położyła mnie „za dnia”, wcześniej spać,

abym na zapas się wyspał. Czy wtedy mogłem zasnąć?

 

Nigdy nie zapomnę tamtej, wakacyjnej, podróżnej, nocy.

(I duszącej woni papierosów mewa, które palili marynarze

z Gdyni. W przedziale – dziadek taki wybrał – dla palących).

 

Dopiero rankiem byliśmy w Warszawie Wschodniej.

(Ach, powab świtu nad Warszawą tak mnie zachwycił,

że pomyślałem: jeszcze nie raz – kiedyś – przybędę do niej).

 

A potem wciąż jechaliśmy na południowy wschód

z przesiadkami w Rejowcu, Krasnymstawie, Zawadzie…

Zresztą, ile wówczas było tych przesiadek, już nie pamiętam.

 

Nigdy także nie zapomnę… „klekotania” kół:

parowozu z kilkoma wagonikami. I tej płynności

wakacyjnej przestrzeń pól i nieogarnionego błękitu nieba.

 

W Hrubieszowie byliśmy dopiero późnym wieczorem,

właściwie już nocą. Pamiętam, że szliśmy i szliśmy

przez jakieś zacichłe ogrody, rozgarniając upał i ciemność.

 

W końcu czekał nas piętrowy, drewniany, oświetlony,

dom nad rzeką Huczwą. A Łukasz, brat dziadka,

już z daleka nas witał głośnym, wesołym śmiechem.

 

W chwilę potem kładłem się spać, lecz długo w noc

słuchałem szumu Huczwy i – wesołych, cichnących,

gdy morzył mnie sen – głosów: dziadka i dziadka-stryja.

 

Dziadek Kajetan miał wtedy sześćdziesiąt siedem lat,

czyli prawie tyle samo, ile ja mam teraz, gdy piszę tych

kilka słów wspomnień o tamtej, do Hrubieszowa, podróży.

 

2013 r.