Niewypowiedziane jest piękno jesieni
ukazującej prawdziwe oblicze świata. Obfitość
owoców u zarania: złotopurpurowych, pełnych światła
i delikatnego półcienia. Ciążących ku ziemi
– jak wszystko, co żyje – poprzez szkarłat obłoków,
liści, powietrza, przestrzeni… Kilka tygodni ten czas trwa.
I aż do zupełnego spopielenia
w zimowej chłodni. W królestwie gawronów i kawek.
W dalekim przestworze żółtych zmierzchów
wróżących wichry i sztormy. I pierwsze śnieżyce…
Niezmierne to piękno. Od ciebie
– od początku do końca – niezależne.
Ty możesz je – co najwyżej – podziwiać:
jak gandawski poliptyk braci von Eyck
albo jak zorze polarne, jak fiordy Norwegii
lub furkot kolibrów mieniących się w Słońcu…
Niezwykła to pora:
jakby w tej jednej chwili
wszystkie uroczystości roku się stały.
Te najbarwniejsze i najbardziej dostojne.
Z twoim – jako widza – udziałem.
Bo to tylko możesz: być.
Bo nic nie zmienisz. Późną jesienią
już od południa zmierzch czernią prószy.
I dłonie swoje niedostrzegalnie kładzie
na wszystkich rzeczach. Także na… tobie.
Niewysłowione to chwile. Od ostatnich dni lata
i aż po przedproża zimy: jak gdyby daleka podróż,
z której właśnie wróciłeś.
I już nigdy nie zdarzy się właśnie taka: jednorazowa.
Tego możesz być pewien. Jak swego życia:
niepowtarzalnie tu istniejącego.
W powtarzających się co roku jesieniach.
1994 r.