Uwielbiam październik:
jego rozprzestrzeniającą się złotem,
szkarłatem i błękitem – pogodę.
I jego świty. Słoneczne i rześkie,
przesycone światłem i wonią drzew.
Liście objawiają się wówczas
jako dłonie w geście zaproszenia
do wejścia w ten przestwór:
powietrza, przemijania i nadziei.
Idę… niezauważalny – w tłumie wielkiego miasta,
nad którym od wzgórz Oliwy – i aż po zatokę –
właśnie jasna, południowa godzina zstępuje.
Ogrodem jesiennym w jej blasku
świat cały niedostrzegalnie oddycha.
I wszystko jeszcze w tak intensywnych barwach,
że chciałoby się pójść przez nie na skróty. I Tam dojść
– aż po tę dal, w chryzoprazach, bezbrzeżną –
gdzie Nieuniknione się zdarza. Tutaj
– tymczasem – Blask południowej godziny
wciąż trwa. I cisza trwa,
kiedy na ławce – zdrożony – siadam.
A wokół ta magiczna harmonia natury
nieustannie dzieje się, rozpościera… Przenika
mnie swoją intensywnością.
I wówczas wiem jak w niej jeszcze bardzo istnieję.
I jak bardzo tu wciąż jeszcze jestem.
(1995)