POD KSIĘŻYCEM ŻNIWIARZY
Wiersze nowe
Gdańsk, 2020 r., 46 wierszy, ss. 84
Na pierwszej stronie okładki wykorzystano
obraz przedstawiciela tonalizmu w malarstwie
Georga Innessa (1825-1894)
Peace and Plenty (1865)
Na drugiej stronie okładki wykorzystano zdjęcie z archiwum autora.
Zdjęcie zostało wykonane 15 czerwca 2017 r., w Parku Oruńskim.
Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska
w ramach Stypendium Kulturalnego
Zawartość: Czyż może być piękniej, 2015 r.; I światłem porannym oddychaj. Oddychaj, 2015 r.; Akwarelowy Gdańsk, 2015 r.; Leśne kąpiele, 2015 r.; Jesienne osty, 2015 r.; Pod Niebieskim Księżycem, 2015 r.; „W chłodnej powodzi gwiazd”, 2015 r.; Biel odeszła, 2016 r.; Przed szarością – przed nicością – sopranami się bronię, 2016 r.; Przed snem, 2016 r.; „Cicho. Cicho, wiatr ustał”, 2016 r.; „Łącząca ich więź była lotniejsza od powietrza”, 2016 r.; Marzec jest jak choroba, 2016 r.; Pokój, 2016 r.; Czarność, 2016 r.; Dnieje, 2016 r., Obrazek z Jarmarku Dominikańskiego A. D. 2016, 2016 r.; Nie rozsmakowałem się w tym roku w czereśniach, 2016 r.; Te gwiazdy obok siebie, malutkie, 2016 r.; Pod Księżycem Żniwiarzy, 2016 r.; Bielą jak opłatek…, 2016 r.; Pewnego wieczoru, wyglądając zórz polarnych listopada, 2016 r.; A ja wolę…, 2016 r.; „Transcendentna skłonność do rzeczy bezużytecznych”, 2016 r.; Tam, gdzie mieszkam, na niebie…, 2017 r.; Na Gromnicznej, 2017 r.; Jak żagiel pchany wiatrem do domu wracam, 2017 r.; Coraz bardziej pogrążam się w smutku, 2017 r.; „Nie mam czasu”, 2017 r.; Panczeny, 2017 r.; Piskorze, 2017 r.; W jaśminowym ogrodzie, 2017 r.; Lubię biel. Jaśminową biel, 2017 r.; Ściernisko, 2017 r.; Dyptyk atramentowy, część pierwsza pt. Kunszt wiersza, 2017 r.; Dyptyk atramentowy, część druga pt. Rękopiśmienny wiersz, 2017 r.; Jak na obrazach Vermeera: ciche, prywatne życie, 2017 r.; „Srebrzaki”, 2017 r.; Skrawek nieba, 2017 r.; Dyptyk kresowy, część pierwsza pt. Kufer, 2018 r.; Dyptyk kresowy, część druga pt. Lato 1936, Cumań, 2018 r.; Na Wielki Post koncert Cappelli Gedanensis, 2018 r.; Pragnienie, 2018 r.; O, jest taka jabłonka po wschodniej ogrodu stronie, 2018 r.; Leszczynowe orzechy, 2018 r. Wybłękitniały świat, 2018 r.
I ŚWIATŁEM PORANNYM
ODDYCHAJ. ODDYCHAJ
Coraz wcześniej wstaję:
kiedy Słońce – pytam – i do mojego okna zajrzy?
Już się nie mogę doczekać.
Zawsze gdzieś tak w połowie marca
Słońce mnie budziło.
Albo ja wstawałem na długo przed wschodem.
„A, już na mnie czekasz?”.
Słońce jakby się dziwiło, w oknie mnie widząc.
„Co tam jeszcze robisz w domu,
przynajmniej ty wyjdź mi naprzeciw.
Inni jeszcze śpią albo gdzieś pędzą,
na mnie nie zważając. No, chodźże!
Zdążysz, ja cię opromienię. I będziesz
znowu moim blaskiem świecił.
Albo przynajmniej się uśmiechał. No, chodź!”.
Czym prędzej zatem wychodzę.
Spotykam biegaczy,
którzy bieżą nie w tę, co trzeba stronę.
Ja na skraj chełmskiego wzgórza śpieszę.
Gdzieś w dole cały pośpiech tego świata.
„Tak ci śpieszno na niebo,
że nie nadążę za tobą” – mówię.
„Zostań więc, gdzie jesteś.
I światłem porannym oddychaj. Oddychaj”.
2015 r.
POD NIEBIESKIM KSIĘŻYCEM
Rozmawiamy z przyjacielem pod jabłonką-papierówką.
Godzinę jedną, drugą, trzecią, godzinę następną rozmawiamy.
Przyjaciel jest po zawale. („On? Zawał? Taki szczupły,
wysportowany, zawsze dbający o dietę?”. „A jednak zawał”).
„W końcu i mnie musiało coś się stać. Jak to w starym,
chociaż luksusowym samochodzie” – opowiada, co go spotkało.
„Trochę mnie wyremontują i znowu będę na chodzie” – dodaje.
A tymczasem – gdy tak rozmawiamy – wokół trwa lipiec jesiennie.
Wtem, cóż to? Czyżby jedna z papierówek: ta jedna
z największych, ta z najwyższych gałęzi, ta niedostępna,
zamiast w końcu spaść – uniosła się w niebo? Ależ nie,
to przecież w środku dnia… widać niebieską pełnię Księżyca.
Doprawdy, cuda dzieją się wokół nas i na niebie.
Czy ktokolwiek dostrzeże tę niebieską, tę drugą, już w tym
miesiącu pełnię Księżyca? I nie dziwi się, że to sam
środek lata a pogoda jakby pod późną, deszczową, jesień?
Zapewne od sinych chmur, od zimnych, lipcowych deszczy
ten Księżyc taki „niebieski”. Ściemnia się, będzie ulewa.
„Spróbuj Jan – prosi przyjaciel – jakoś tę papierówkę
strząsnąć lub zerwać, zanim ją szpaki wypatrzą, rozdziobią”.
Trzęsę zatem ze wszystkich sił, na jakie mnie stać, raz i
jeszcze raz. Papierówka jednak „się trzyma”. Wolałbym –
jak to za dawnych czasów bywało – wspiąć się na drzewo.
I może zamiast papierówki zerwałbym ten Księżyc niebieski?
Papierówka w końcu wprost w ręce przyjaciela spada.
Patrzę, Księżyc zniknął. Zasłoniły go chmury? A może…
Papierówka złotawa, ale i w tym świetle dnia niebieskawa.
Niech ją przyjaciel sobie zatrzyma jako dar stamtąd, z nieba.
2015 r.
Motto:
„Włożywszy najlepszą koszulę i kurtkę,
wyruszył w stronę Toltu
w chłodnej powodzi gwiazd”.
Michael Crummey Dostatek
„Za cegły, kamienie uważam stadko
Żałosnych sąsiadów; lecę do ciebie”.
Robert Browning Prolog
„W CHŁODNEJ POWODZI GWIAZD”
Chciałbym za oknem drzewa mieć.
Całą gąszcz liści. Wśród nich
śpiewające ptaki. I żeby jeszcze
niebo widoczne było. I abym go tyle miał,
ile zechcę, bez murów i ograniczeń.
I żebym widział jak Słońce,
po nieboskłonie swobodnie się przechadza.
I chciałbym, aby Księżyc,
od czasu do czasu mnie odwiedzał.
Żebym nie musiał go w szczelinach szukać,
gdzieś między murami.
I żebym mógł położyć się na ławce w ogrodzie
i gwiazdy obserwować:
jak Księżyc, krótko po wschodzie,
odsłania Aldebarana:
jasną, czerwoną gwiazdę z gwiazdozbioru Byka,
A również i Deneb
z Wielkiego Trójkąta Letniego, a także i Perseidy.
Chciałbym za miastem mieszkać.
Z dala od hałasu, zamętu
i bezustannego ujadania i wycia psów na balkonach.
Sąsiada chciałbym mieć na odległość wzroku
albo i dalej, na horyzoncie. Sąsiadem dla mnie ten,
z którym bez ograniczeń, w modlitwie, mogę rozmawiać.
Chciałbym na własność jezioro mieć
albo tylko dzierżawić.
Niechby prawie nikt o nim nie wiedział.
Wiadomo, jak to jest z wędkarzami.
Codziennie chciałbym obejść je dookoła
albo i – latem – przepłynąć.
Lub siąść gdzieś na brzegu i patrzeć
jak nocą jedna za drugą gwiazda z jeziora w niebo… spada.
Te moje życzenia, pragnienia składam
sam już nie wiem, do kogo.
Wiele się dzieje poza mną, jeszcze częściej
jakby mnie w ogóle nie było.
Ktoś nie pytając mnie o zgodę,
za oknem mur mi stawia, zamyka niebo.
Ktoś inny nie pytając mnie o zdanie,
„podejmuje czynności” i zamiast parku…
market stawia, który „parkiem” zwie.
Jedziesz przez miasto. I co widzisz?
Jeden za drugim, z betonu, nowy „park”.
A ja chciałbym tylko dla siebie
otwarte niebo mieć. Żadnych murów,
żadnych sąsiadów zaglądających
mi do mieszkania. Kto mi taki zgotował los,
że sąsiad wie, co jem i o czym rozmawiam?
2015 r.
„ŁĄCZĄCA ICH WIĘŹ
BYŁA ULOTNIEJSZA OD POWIETRZA”
Albo: Czytając opowiadania Patricii Highsmith
Marzec. Pogoda jak zły sen: ciemno,
szaro i ponuro. Od miesiąca nawet
skrawka Słońca. Nie wiadomo także,
co się dzieje na wieczornym niebie.
Kiedy te dni jak zły sen się skończą?
Kiedy powieje łagodniejszy wiatr
i będzie można odetchnąć słoneczną
przestrzenią? Czy kiedyś to nastąpi?
Oto opowiadania Patricii Highsmith
rozświetlające te dni. Już robi się
jasno od samych tytułów. Bo czyż
Poranki nieskończonych możliwości
to nie piękny tytuł? To jest historia
więzi – niespodziewanej – bardzo
samotnych osób: 32-letniego Aarona
Bentleya i 10-letniej Freyi Wolstnom.
Akcja dzieje się gdzieś w „zaszytym
w zieleni” miasteczku Clement u
podnóża „zielononiebieskich gór”.
No i jeszcze te poranki. Gdy Aaron
„Pospieszył do okna i opierając się
na parapecie, spojrzał poprzez zieleń
na ociężałe słońce, które posuwało
się do góry w drgającym powietrzu”.
Zapomnienie o marnej pogodzie oraz
ucieczka przed „nieskończoną pustką’
marcowych, bezsłonecznych, zimnych
dni: opowiadania Patricii Highsmith.
2016 r.
CZARNOŚĆ
Zażółciły się forsycje, rozbieliły głogi.
Także wszystkie trawy stroją się w zielone.
Chmury od świtu do zmierzchu… szarzą się,
niekiedy – jak to w kwietniu – biały grad pada.
No i wieje: przeważnie ostry wiatr z północy.
Jeżeli przypisać mu jakąś barwę to może by siną?
Jak bowiem słowami, barwami, oddać wiatru
ostrość i ziąb bardziej przenikliwy aniżeli w zimie?
Tymczasem chociaż to już od miesiąca wiosna,
ludzie w czerń, prawie wyłącznie w czerń się stroją.
Ja pomijam tu czapy i chomąta wokół szyj kręcone,
A również… gołe kostki stóp na ten chłód stawione.
Skąd ta czerń, wręcz czarność, w ubiorach się bierze?
Skąd ta dominanta czarności. Gdzie byś nie spojrzał –
co stworzone ręką ludzką to – czarne. Czyż nie starczy
tej czarności co – niewidoczna – czyha gdzieś za niebem?
2016 r.
OBRAZEK Z JARMARKU DOMINIKAŃSKIEGO
ANNO DOMINI 2016
Harmider. Harmider i tłok wokół krzykliwych
towarów, wyrobów „made in China”, zgromadzonych
w nieprzebranych ilościach. Przedzierając się przez
tłum i uważając by cię nie okradli, zastanawiasz się, czy:
jeśli już i lodowe wino potrafią wyprodukować
Chiny, to i czy te wszystkie starocie nie są również
„mejd in czajna”? I po co komu aż tyle staroci?
Aż tyle nikomu i do niczego niepotrzebnych rzeczy?
Oto dwie warszawianki zachwycają się filiżanką.
„O, bez uszka!” – dostrzega jedna z nich mankament.
znaleziska. „Ale jest prześliczna” – druga się jednak
zachwyca. „Opuszczę no, 50, i za 450 będzie do wzięcia” –
namawia usilnie warszawianki, właściciel kulawej
filiżanki. „Mój Boże” – słychać tuż obok głośny szept
starszej, miejscowej, dystyngowanej pani – „przecież
450 to będzie jedna trzecia mojej miesięcznej emeryturki”.
„A więc 400 euro i filiżanka jest do wzięcia” – nieco
zniża cenę właściciel kolorowej skorupki, która kiedyś
była filiżanką. Ale starsza pani już tego „euro” nie słyszy.
Czego – niewiele młodsza? – szuka wśród tych staroci.
2016 r.
TE GWIAZDY OBOK SIEBIE, MALUTKIE
Te dwie gwiazdy obok siebie,
malutkie, co się „ciągłym” blaskiem palą,
to nie gwiazdy, to planety.
Gwiazdy do nas – noc w noc – mrugają.
Ponad wodą jeziora patrzyłem,
na koniunkcję Jowisza i Wenus. Ponowna
zdarzy się za lat – zgoła – pięćdziesiąt,
gdy ani mnie, ani ciebie już wtedy nie będzie.
Pozostanie tylko jezioro, niebo
ponad nim i „mrugające” gwiazdy. Czasami
jakaś do jeziora wpadnie. Być może
smak wody od takich niebiańskich okruchów.
Patrzyłem jak noc, jak to w sierpniu,
już szybko zapada. Gdzie ty wtedy, w tę noc,
byłeś? Na co, na kogo – czy na Wenus,
na Jowisza w koniunkcji – także patrzyłeś.
A te o koniunkcji słowa tak długo
będą trwały, dopóki będziesz je czytać.
Jezioro i tak wieczne pozostanie.
I niebo, i planety także ponad nim wieczne.
2016 r.
BIELĄ JAK OPŁATEK…
Otarłszy pot z czoła, organista opłatek
już od progu podaje: „Tyle dzisiaj domów,
tyle mieszkań musiałem odwiedzić” – mówi i
zaproszony do stołowego wchodzi. Siada
przy stole nakrytym na biało. Na białym
obrusie biały opłatek. Jakbyśmy przewidzieli,
że w ten wieczór nas organista odwiedzi.
Podaję, jak chce – utrudzonemu – wodę.
Rozmawiamy – gdy już pragnienie ugasił –
o tym, co się stało od ostatniego spotkania.
O tym, co zdarzyło się przez ostatni rok i
przez te dni od sumy w ostatnią niedzielę.
A mamy o czym rozmawiać. Zaraz po tym,
gdy organista wychodzi, zaczyna padać
– jeszcze nieśmiało – pierwszy śnieg. Bielą
jak opłatek w ten wieczór sypnęło z nieba.
2016 r.
PEWNEGO WIECZORU,
WYGLĄDAJĄC ZÓRZ POLARNYCH LISTOPADA
Listopad pięknie się i w tym roku przytrafił.
Ach, te błyski, te światła, te zorze na niebie.
Zdjąłbyś z siebie co cieplejsze i w marynarce,
w samej koszuli, jest tak ciepło – podziwiłabyś
te cuda na niebie. I wśród ludzi, którzy jakby
nagle przestali się gdzieś śpieszyć. Ale i oni
nie popatrują, i w ten dzień, w niebo. W ich oku
jakaś – jak to w listopadzie – nieodgadniona dal.
Zapewne jest to jesienna melancholia, a także
oczekiwanie nie wiadomo na co. Tacy bowiem
jesteśmy: czekamy albo bezustannie o czymś
rozmawiamy. I byle tylko nasze było na wierzchu.
Idziemy rozświetloną listopadowymi światłami
Piwną. Naszym celem jest nowa restauracyjka na
Chlebnickiej, tuż przy Motławie. Bo jest to filia
restauracji z Wrzeszcza, gdzie smacznie menu mają.
Zamawiamy zatem – imieninowo – to co najlepsze.
A więc zupa rybna, barani comber na drugie. Jest
to „specjalność firmy”. Do combra czerwone „wino
domowe” pijemy. I jeszcze deser. Herbata. Kawa.
W restauracyjce siedzimy tylko my sami. I kiedy
już niepóźną porą wychodzimy: na Chlebnickiej,
na Piwnej, na Długiej – wszędzie pustki. Idziemy,
co rusz wyglądając zapowiadanych zórz polarnych.
Lecz cóż to, czyżby wszyscy za miasto wybiegli,
wypatrywać świateł na niebie? Wtem blask nas
z jednego, drugiego okna zatrzymał: to w „zorze
polarne”… telewizorów wszyscy byli wpatrzeni.
2016 r.
A JA WOLĘ…
Namawiają mnie, bym Bobkowskiego czytał.
Lekturę Nadberezyńców podsuwają. Co rusz ślą
swoje wiersze, opowiadania, powieści. A ja wolę
św. Anzelma z Canterbury, św. Augustyna, Szestowa…
A ja wolę listopada, w Słońcu, południe.
Pogoda jakby się listopad z październikiem
zamienił. Gdybyś się dobrze rozejrzał, ujrzałbyś
„babie lato”, albo doczekał zórz na północnym niebie.
A ja wolę miasto za sobą zostawić. Spiętrzone domy
i książek tomy. Wolę księgą – niepoznaną – listopada
szeroko w błękit roztworzyć. Chciałbym wtedy usłyszeć
szelest światła jak się na wszystkim, co widoczne, kładzie.
2016 r.
„TRANSCENDENTNA SKŁONNOŚĆ
DO RZECZY BEZUŻYTECZNYCH”
Albo: Kilka refleksji na marginesie lektury
Poezji myślenia George’a Steinera
Pisanie wierszy, czyli „transcendentna skłonność
do rzeczy bezużytecznych”. Pisać wiersze: czyli
„słać sygnały do nieskończoności”. Albo jednak do
„zindywidualizowanej reszty świata”? Czyli do… ciebie?
Teraz przecież prawie wszyscy wiersze piszą.
Nikt za to nie czyta. Tak ponoć i było w XIX wieku.
No, ale z naszych ostał się chociażby Mickiewicz.
I całe grono poetów dla filologów już jedynie znanych.
Napisać wiersz, prosty, zrozumiały: taki, który by
wszystkich uwiódł i zadziwił. Może być z kropkami.
To nieprawda, że bez kropek i wiersz jeszcze bardziej
„wolny” się staje. Ale cóż po kropkach. Ważna myśl. I tyle.
A poza tym któż teraz uwagę zawraca na
„muzykę poezji”? Na wiersza: rytm, frazę, kadencję,
dźwięczność, intonację i miarę? O, ja znam
takich majstrów w układaniu wierszy z myśli oraz uczuć.
2016 r.
TAM, GDZIE MIESZKAM, NA NIEBIE…
Tam, gdzie mieszkam, na niebie jak gwieździsty
szafir, pięknie Wenus świeci. Wieczorem
nie pobłądzę. Kto ją tam zawiesił? Abym mógł
odnaleźć drogę. Zmierzchem i wieczorem
z domu nie wychodzę. Chyba, że kiedy śnieg spadnie.
Miasto: niebo z każdej strony bloki zasłaniają.
Zupełnie jakbym w ciemnej klatce siedział.
Któregoś dnia, za miastem. Wracamy właśnie
samochodem z niedalekiej podróży. Proszę:
„Przystańmy, wysiądźmy, na niebo popatrzmy”.
Oto szafirowe, zimowe niebo aż po najdalsze
krańce horyzontu. (Księżyc w nowiu się skrywa).
Więc to tak? Więc aż tyle światła i tylko dla nas.
Wyciągam dłonie w niebo. Mogę zatem i ja zagrać
„na gwiazdach jak na szklannych harmoniki kręgach”?
Ileż tego grania, ileż ręce można wyciągać
do nieba? I tak Nikt nie usłyszy. Lecz cóż to.
Ręce mam jakby w gwiaździstym, w szafirowym
pyle. A może tylko od mrozu mi zmarzły. „Jedźmy
już” – żona od kierownicy zawoła. Zamykam drzwi.
Jedziemy. Wenus nas podniebna do miasta
z powrotem prowadzi. Kładę dłoń na dłoni żony.
„Przemarzłeś” – mówi. – „Podaj dłoń, spróbuję
cię rozgrzać”. Zanurzam dłoń w jej dłoni. Czyż może
być więcej czułości niż w złożonych dłoniach?
2017 r.
Marcinowi L.
PANCZENY
Z daleka przyjaciel do mnie zadzwonił. Od dawna
nie dzwonił. W słuchawce dziwny dźwięk się rozległ.
Jakby brak zasięgu, albo niby ktoś szedł po lodzie.
Lód bowiem potrafi „śpiewać”, gdy się po nim idzie.
„Pojechałem odwiedzić rodzinę, jest piękny wieczór,
więc się przejść musiałem. Idę właśnie po lodzie” –
słyszałem przyjaciela i jak mu lód pod nogami śpiewa.
W tej samej chwili wróciły do mnie sprzed lat obrazy:
Po Nogacie wyprawy na łyżwy albo wszędzie tam,
gdzie zamarzł staw, rzeka, jezioro. Tam, gdzie woda
„stanęła lodem”. I gdzie się swobodnie „rozpędzałem”.
(Przedtem sprawdziwszy czy gdzieś nie ma przerębli).
Panczeny. Czy jest coś wspanialszego, niż gnać po
Nogacie i słuchać, jak pod łyżwami lód to „wzdycha”,
to „śpiewa”? Lód im grubszy, tym ciężej „wzdycha”.
Najpiękniej „śpiewa” ten, co… „na łokieć jest gruby”.
Pewnego razu, pod wieczór, gdy z łyżew wracałem,
do przerębli wpadłem. Miałże to być mój „śpiew ostatni”?
(Uratowały mnie wtedy: długie ostrza łyżew, srebrna
bransoleta zegarka i… łokieć, na którym się wsparłem).
Potem panczeny komuś sprzedałem. Kiedyś, w lipcu,
– gdy szedłem na pierwszą randkę z przyszłą żoną –
kupiłem hokejówki. To był taki czas, że kupowało się
co jest. Zaszedłem do sklepu był akurat mój rozmiar.
Cóż, kupiłem. W środku lata na randkę z łyżwami
szedłem. W lipcu? Z łyżwami? Tylko poeta idzie.
Trzymam i wkładam czasem te z randki hokejówki.
Ale przecież na lodowisku sztuczny lód nie „śpiewa”.
2017 r.
PISKORZE
Albo: „Przyczynek do zrozumienia wierszy”
Wiję się jak piskorz, gdy mi znowu ktoś
swoje wiersze do lektury, do oceny przysyła lub kładzie.
„Przeczytaj, napisz coś (»napisz dobrze« – czytaj),
zamieść chociażby w tych twoich »zapiskach, wspomnieniach«”.
Oto tomik w 100 egzemplarzach wydany, 23 wiersze.
Jakieś rozmazane maźnięcia, pacnięcia, to ma być grafika?
Mija niespełna godzina i ja już po lekturze jestem.
Na końcu jeszcze jest… „przyczynek do zrozumienia wierszy”…
uczonej osoby. Nie czytam. Dlaczego ktoś mi ma
tłumaczyć, jak czyjeś wiersze czytać, aby je zrozumieć?
Wolę – zamiast roztrząsać co w nich jest, a czego
nie ma – do owego tu … piskorza z pierwszego wersa wrócić.
Oto późną wiosną z ojcem nad powolną rzeczkę na
piskorze idziemy. Jest chłodno, lecz słonecznie, nad polami
już dziędzieją skowronki. Ojciec do rzeczki wchodzi.
podwija nogawki spodni i tuż obok tataraku – z cicha – brodzi.
Co rusz wyławia rozespane piskorze i obok mnie rzuca.
Wprost na świeżo zbronowaną po zasiewach ziemię.
Piskorze popiskują i unurzane w pyle wiją się jak… błyskawice.
„Zbieraj je, zbieraj” – wesoło do mnie ojciec pokrzykuje.
Na obiad są zatem piskorze w śmietanie smażone.
Wprost wyborne w smaku (ktoś inny mógłby napisać,
że piskorze… „pysznie” smakowały). Czy teraz ktoś wie
co to, jakie są piskorze. I czy potrafiłby je – jak mój ojciec –
wprost z jakiejś rzeczki gołymi rękami wybierać?
Sam nie wiem, dlaczego – wspominając – zacząłem tych
kilka zdań o piskorzach pisać. Czy do ich zrozumienia
także będzie konieczny jakiś „przyczynek”? I to uczonej osoby?
2017 r.
Matce
W JAŚMINOWYM OGRODZIE
„Pamiętasz jaśminy?” –
matka mnie pyta…
Ja – bo – jaśminy niemal u
wezgłowia miałem.
W ogrodzie tuż za oknem,
tym od północy, rosły.
Zasypiałem w ich jaśminowym zapachu.
W białym blasku – rozespany – budziłem.
„Nie, nie zamykaj okna” –
przed snem do matki mówiłem,
gdy próbowała blask Księżyca
przyciąć okiennicą.
Wiedziałem, że siatka w oknie
chrabąszcze i ćmy scedzi,
zapachy nocy przepuści. Księżyc?
O, na niego nie było sposobu.
A teraz, cóż: pozostała nam tylko
o jaśminowym ogrodzie rozmowa.
Dopóki będziesz żyć, wiem,
że ten ogród gdzieś tu jest na pewno.
A potem – „A potem” –
często powtarzasz – to już bez wątpienia
będzie tylko przeszłość.
I – twoje, moje – oczekiwanie,
że się kiedyś w jaśminowym ogrodzie
z pewnością spotkamy.
2017 r.
Motto:
„Zgodnie z najnowszymi ustaleniami nauki
kolor w ogóle nie istnieje,
bo to, co widzimy, jest wytworem naszych oczu.
To wszystko doprowadziło mnie do prostej konstatacji.
Światło jest widzialną formą energii.
Każdy kolor ma swoją częstotliwość,
wywołuje w człowieku określone stany,
które nazywamy emocjami, a one przenoszą się na sztukę:
fotografię, malarstwo, film”.
Vttorio Storaro
LUBIĘ BIEL. JAŚMINOWĄ BIEL
Lubię biel. Amarant też lubię.
W takim właśnie zestawie. Lubię biel jaśminową.
Biel kwiatów z matczynego ogrodu.
A także biel kwitnących drzew na Poznańskiej.
Biel jest jak opłatek, jak śnieg,
co spadł przed chwilą, jak biała kartka,
na której – napisane – wszystko się może wydarzyć.
Amarant to kolor… „ułański”,
lecz nikt go dokładnie nie potrafi określić.
Jest to kolor ciemnej czerwieni,
która w fiolet przechodzi. Albo różowoczerwony,
także z odcieniem fioletu. A więc amarant,
to kolor… fuksji, ale też „biskupi”,
a nawet, purpurowy, cyklamenowy, szkarłatny…
Zatem biel. Ponad wszystko biel.
A z wiosną kolor… chryzoprazu. Albo –
jak kto woli – kolor ciemnojabłkowozielony…
A jednak wszystko to, co widzimy jest
naszych oczu wytworem. Wszystko. Nawet
ty i ja – nawzajem – dla siebie. A także i niebo
pod którym stoimy i mieniąca się w szafirach zatoka.
2017 r.
JAK NA OBRAZACH VERMEERA:
CICHE, PRYWATNE ŻYCIE
Otwieram drzwi samochodu w Sopocie, o świcie…
(Jeszcze wtedy nie wiem, że zaledwie na kilka
godzin drzwi wiosny otwieram). Bo za parę dni
i śnieg, mroźny wiatr z północy przyniesie.
Tymczasem cieszę się ptaszym i zielonym świtem.
Ciszą i spokojem. Słowem: niewiarygodna,
techniczna – jak na obrazach Vermeera – maestria
spokoju i ciszy tak, że chciałoby się pozostać,
na zawsze, zamieszkać w rozptaszonym świcie.
A do tego, jeśli dodam spacer – nieco później –
z Julią Jadwigą, także przez park, w spokoju
i ciszy, czyż istotne będzie to przedwieczorne
załamanie pogody śnieg w dwa dni później
wieszczące. Czyż ważne będę te sprawy wciąż
skłóconego świata. Mimo tych „ważnych” spraw,
i śniegu w maju, trwa ciche, prywatne życie.
2017 r.
„SREBRZAKI”
Czerwiec. Nocy nie ma. Czas najlepszy
na wyglądanie srebrzystych obłoków.
Wystarczy tylko spojrzeć: znad zatoki,
ze wzgórza – nad północny horyzont i…
czekać. Przedtem jeszcze – zanim północ
słoneczna nastanie – warto Jowisza nad
zachodnim horyzontem wypatrzeć. No i
z Saturnem się spotkać. Nade wszystko
zaś nie można przegapić gwiazdozbioru
Łabędzia, gwiazdy Deneb oraz… Albireo,
która – na pozór pojedyncza – jest parą:
w błękicie i czerwieni – łabędziowych oczu.
Te różne… „transformacje konforemne”,
teorie: pętli grawitacyjnych, ba! także i
kwantowa oraz „osobliwość początkowa”,
kto o nich pamięta wobec cudów tych nocy:
„srebrzaków” na niebie, gdy czerwiec
spać się wcale nie kładzie. Ty jeszcze
kogoś wyglądasz, Który jest niby obłok
srebrny w jasnej, błękitnej poświacie.
2017 r.
WYBŁĘKITNIAŁY ŚWIAT
Zauroczył mnie błękit oczu mojej wnuczki.
Zauroczył mnie. Zauroczył, gdy po raz pierwszy
spojrzała na mnie… Odtąd patrzę na świat
jej oczyma: wybłękitniały świat.
Choćbym miał, nie wiem jakie strapienia
(któż ich nie ma), od razu przestają istnieć,
gdy z wnuczką się spotykam.
A kiedy patrzy na mnie błękitem swoich oczu,
o sobie zapominam i o całym Bożym świecie.
Patrzymy na świat jakby wybłękitniały
jej oczyma. I wszystkiemu się dziwimy:
że wieje wiatr, że chmury wtedy płyną tak wysoko.
Że o! samolot nagle pojawił się
między chmurami i znika. „Nie ma, nie ma”
powtarza wnuczka po swojemu.
Chciałaby powąchać ten, i jeszcze ten, kwiat,
i listka wszelkiego dotknąć. Przybliżyć się do
drzewa, położyć na nim swoją małą dłoń.
Ileż jeszcze odkryć i zdziwień przed nami:
że ptaki śpiewają i podfruwają, ileż tych ptaków:
kawki, gawrony, dzikie kaczki, a ten,
który tak pięknie gwiżdże, to kos. Nikt
tak pięknie gwizdać nie potrafi. Zdziwienie
widać w jej oczach błękitnych, słychać w jej głosie.
Wybłękitniał jej oczami cały świat.
2018 r.
Moim marzeniem jest wydanie tomika poetyckiego
w tadycyjnej formie szeleszczącej, czyli papierowej,
z pracami malarza, które mi szczególnie przypadły do gustu i…
„korespondują” z moimi wierszami.
Tym malarzem jest przedstawiciel tonalizmu
George Inness (1825-1894)
I tak – przykładowo – do wiersza pt. Czyż może być piękniej, pasuje mi obraz Rosy Morning:
CZYŻ MOŻE BYĆ PIĘKNIEJ?
Wyjeżdżamy zatem. Nareszcie wyjeżdżamy.
Na wąskich ulicach jeszcze przez jakiś czas
wciąż stłoczeni – samochód za samochodem – ludzie.
Dopiero na autostradzie jest nieco
luźniej i przestronniej. I ten pośpiech:
z północy na południe albo z południa na północ.
Szybciej, dalej, chociaż gdzieś tam
wysoko gwiazdozbiory nad nami. Kto o nich wie
w tym bezustannym pędzie, nie wiadomo po co i gdzie.
Jakieś miejscowości, miasteczko jedno i drugie.
Wreszcie rzeka, a wraz z nią otwarta,
nareszcie otwarta, przestrzeń i niebo aż po horyzont.
Nareszcie wolni: od murów i tłumów,
od zgiełku i hałasu. A także i od cichej rozpaczy
w oczach. Od wiecznie zasmuconych twarzy.
Niemal zewsząd dobiega jasne światło.
Niebo – bez ograniczeń. Spokój i gdzieś z oddali –
głos tego wiosennego ptaka. Czyż może być piękniej?
2015 r.
Rosy Morning, 1865 r.
Do wiersza pt. Przed snem, pasuje mi obraz pt. Nine o’clock:
PRZED SNEM
Wspominam szczęście miejsc, gdzie mnie już nie ma.
Gdzie mogłem nocy czarnej dotknąć. Zanurzyć się
w jej zapach jaśminowy, w jej leszczynowy oddech,
gdy powoli zasypiałem przy „na wciąż” otwartym oknie.
Oto przetacza się od czasu do czasu – lecz niemal
bezgłośnie – parowóz ciemny tak samo jak mrok.
Słyszę, jak na stację wjeżdża – to daleko, lecz echo
niesie – a potem pogwizdując raźno, rusza w czarną noc.
A mnie wtedy do snu powoli kołysze cicha z kuchni
rodziców rozmowa, jakieś sponad sadów, sponad
pól odgłosy: poszczekiwanie psów, wesołe okrzyki
ciągnących – w Sadzawce, na czarno-złote karasie – sieci.
Sąsiad jeszcze nastawi gramofon z winylową płytą,
ktoś przejdzie cicho, gwiżdżąc modną wtedy melodię.
Ale wnet wszystko w czarnej nocy znika. Zasypiam.
I Międzytorze – pod nigdy nieśpiącym niebem – zasypia.
2016 r.
Nine o’clock, 1891 r.
Natomiast do wiersz Pod Księżycem Żniwiarzy mógłby zaistnieć z
obrazem pt. Harvest scene in the Deleware Valley:
Marzannie
POD KSIĘŻYCEM ŻNIWIARZY
Poznali się podczas pełni Księżyca
nazywanej Księżycem Żniwiarzy.
Bo w taką porę Słońce ledwo zajdzie,
już Księżyc jest obecny na niebie.
Poznali się, bo mieszkali w sanatorium
tuż obok siebie. Poeta i zakonnica.
On z żoną przyjechał. Ona mieszkała sama.
Któregoś dnia przy posiłku zapytał o…
msze w najbliższym kościele.
Nie chciał na mszę dla dzieci trafić,
ale w niedzielę wybrał właśnie taką.
Siostra potem żartowała,
że miał iść na sumę, tak jak to ma
w swoim zwyczaju,
a na mszę dla dzieci poszedł.
Spotykali się, jak to w sanatorium,
na posiłkach o oznaczonej godzinie,
trzy razy dziennie. A także na zabiegach,
na ćwiczeniach w basenie
z wodą solankową. Przez pływackie okulary
widać było, całkiem wyraźnie,
że siostra jest również piękną kobietą.
Żartował i on, pytając: jeśli zakonnica
do basenu wchodzi, to czy woda
nie staje się od razu… święcona?
Albo czy masażysta świętokradztwa
nie popełnia, masując jej ciało?
Siostra te żarty przyjmowała z humorem.
Dostrzegł, że ma piwne oczy.
Zaglądał w nie zupełnie z bliska.
Zaprosili do siebie, jak to w sanatorium,
po sąsiedzku, siostrę na kawę.
Nie chciało się z nią rozstawać.
A zatem nazajutrz po obiedzie jeszcze
kawa z ciastkiem w kawiarni.
We troje na seansie w kinie. A potem
wieczorny spacer, we troje, na tarasie
widokowym, pod Księżycem Żniwiarzy.
Oto i czas odjazdu. Jeszcze kilka zdjęć
na pamiątkę. Adresy, e-maile, telefony.
Pożegnania, uśmiechy, uściski. Czarny welon
siostry w południowym powiewa wietrze.
Pozostał obraz zdarzeń minionych
o spotkaniach z siostrą zakonną, gdy upalne
wrześniowe niebo Księżyc Żniwiarzy rozświetlał.
2016 r.
Harvest scene in the Deleware Valley, 1867 r.
Do wiersza Na gromnicznej, pasuje mi obraz pt. Winter Moonlight:
NA GROMNICZNEJ
Zimno. Jakże na Gromnicznej – zimno.
Przeraźliwy ziąb nie wiadomo, skąd się bierze.
To cóż, że znowu wiatr wieje z południa.
Na południową mszę do św. Anny zachodzę.
(Ciekawym, jak mróz i wiatr znoszą ci,
którzy właśnie na wskroś Antarktydy idą).
Tutaj wciąż gdzieś ludzie się śpieszą.
Nawet w święto Ofiarowania Pańskiego.
Msza. W kaplicy od świec wcale nie jest
cieplej. Po mszy z ojcem franciszkaninem na
chwilę do kościoła idziemy, gdzie chłód i
gotyk pospołu trwają. „Tylko, że chłód jest
tegoroczny a gotyk przedwieczny” – mówi
franciszkanin. I dodaje, że w kaplicy jest
– w porównaniu z kościołem – „dziś ciepło”.
Ciepły na pożegnanie jest uścisk naszych dłoni.
A potem szparko na moje wzgórze wracam.
Na pochmurnym niebie nawet skrawka Słońca.
Cóż, początek lutego. Szaro. Wokół szaro.
Przeraźliwy ziąb nie wiadomo, skąd się bierze.
2017 r.
Winter Moonlight, 1866 r.
A wiersz Ściernisko, mógłby zaistnieć wespół z obrazem pt. Pastoral landsaape:
ŚCIERNISKO
Ciekawym, skąd się to upodobanie bierze
– zwłaszcza u młodych ludzi – do tego
by na chłód, na wiatr, na mróz wystawiać
odsłonięte kostki u stóp? Rozumiem taką
fanaberię wiosną. Latem – jak najbardziej.
Przecież zimą mróz im porani, ponagryza
kostki. „Oni za kilka lat to są moi pacjenci”
– powie o tym znajoma lekarz-reumatolog.
A przecież i ja kiedyś miałem kostki u stóp
poranione. Kiedy po… ściernisku szedłem,
po zżętym zbożu. Cóż to za lata wtedy były.
I te przestrzenne, wyzłocone od pogody dni.
Wczesne ze Słońcem wstawanie. Szybki
marsz – na skroś ściernisk – na piątą rano.
Do młocki od świtu i aż po zmierzch. Ech,
dawne dzieje, zaprzeszłe, studenckie lata.
Kiedy dzisiaj widzę w mróz młodych ludzi
odsłonięte kostki u stóp, od razu wracają
tamte czasy: jak to latem wcześnie o świcie
idę, a ściernisko dotyka moich gołych stóp.
2017 r.
Pastoral landscape, 1857 r.