KOLOR CHRYZOPRAZU

Liryki wybrane z lat 1986–1995
Data wydania: 1997

„Nie ulega wątpliwości, iż mamy i tym razem do czynienia z dokonaniem wybitnym. Twórczość tego poety nie wymaga rekomendacji. Dość wspomnieć o licznych nagrodach przyznawanych przez organizatorów konkursów, w których pisarz ten brał udział, o uznaniu, jakim cieszy się wśród krytyków”.

Fragment opinii wydawniczej Jerzego Sampa. Gdańsk, 1997.

KOLOR CHRYZOPRAZU

Liryki wybrane z lat 1986–1995

Wydawnictwo Wyższego Seminarium Duchownego „Bernardinum”

Pelplin 1997, ss. 191 (95 wierszy)

 

Wydanie książki sponsorowała

Franciszka Cegielska, Prezydent Miasta Gdynia.

 

(Uroczysta promocja książki odbyła się 11 grudnia 1997 r. Słowo o poecie wygłosiła Regina Witkowska. Wiersze recytował Mirosław Baka, aktor Teatru „Wybrzeże” w Gdańsku. Podczas tej uroczystości autor otrzymał Nagrodę Prezydenta Miasta Gdańska z okazji 20–lecia debiutu literackiego.

Natomiast w Warszawie promocja odbyła się 19 maja 1998 r. Słowo wstępne przygotowała oraz prowadziła spotkanie red. Hanna Maria Giza z Redakcji Literackiej III Programu Polskiego Radia w Warszawie. Wiersze czytał Jerzy Kamas, aktor Teatru Ateneum).

 

Zawartość: Łagodność; Przez chwilę; Modlitwa w katedrze; Niepokojące dni; Zielona planeta; Kwarcowa góra; A więc to tylko przemijanie?; Przystanek w błękicie; Oto obraz ściszony; Łaska widzenia; Tak; Nad jeziorem; Niezmienność; Nikt teraz nie pisze listów o miłości; Tam… gdzie wyspa Ibiza; Jeszcze przebiegam pod światłami gwiazd, pochylony w sobie; Codzienność; Poziom światła; Listopad; Ukojenie; Wtedy, gdy śpią; Zielone święta; Tafta; To jest właśnie ta chwila; Elegia dla ojca i syna; Pisałem…; Modlitwa; Elegia o codzienności; Kresy wschodnie; Fotografia w kolorze sepii; Przedziwne południe; Ci młodzieńcy; List z Moskwy; Jak szelest jedwabiu; Samotność przed Bogiem; Daremność oczekiwania?; Tęsknoty ciotki Anny; Zmysłowa gęstość cieni; Nikt ci żadną kradzieżą; Ach, Boże to świat, świat (–eł) mnie do siebie przyzywa; Postój w Komańczy; Zmysł życia; W krajobrazie czerwieniejących buków; Na przedzimiu; Tyle Ci rzeczy chciałem powiedzieć; …i wtedy nagle uświadamiasz sobie swoją – tu i na zawsze – nietrwałą obecność; Wrzesień: powietrzność; Urodzaj światła; Stan krańcowej niepewności; Pośród niepochwytnej jasności dnia; Nie do końca wiem; Błękitny maj: moment uwznioślenia; Upał: południe; A jednak ciągle patrzymy w przyszłość; Wieczór pod Czantorią; Prośba przed Adwentem; Idziemy powoli do… Nieskończoności; Dziękuję. Dziękuję…; Pomiędzy zachwytem, a lękiem; Jeziora sztumskie; Majowe impresje Anno Domini 1993; Kąpiele w Nogacie; Kilka strof na początek lata; Zrywanie papierówek; Przywożę z sobą sierpnia już wczesną jesień; Czyżby zwabiły cię bielą te pierwsze, grudniowe śniegi?; Bo jeżeli jest aż tak, że niczego nie możemy przewidzieć…; Trzymając agat albo kryształ kwarcu; Kilka refleksji o bliźnich; Zaproszenie; Niedługa podróż; Aż do zachłyśnięcia błękitem; Jakaż tu cisza…; Październik: nagle…; Ach, więc to już jesień?; Niewypowiedziane jest piękno jesieni; Przed wejściem w Bezmiar; Przebudzenie o świcie; Marzec; Wiosna; Magnolia w oliwskim ogrodzie; Aerostaty, Jowisz i Akwarydy; Zanurzając dłonie w wodzie zielonej jak nefryt; Ach, witaj mi…; Nad wodą spokojną i czystą; Stałem urzeczony przestrzenią ze światła utkana i ciszy; Noc. Noc nad jeziorem zapada; A wokół ta magiczna harmonia natury; Listopad. Gdańsk. Ulica Długa; Gdańsk w Zaduszki. Listopad…; Tylko mi zostaw; Wierzę, że ten śnieg w stubarwnych odcieniach; Słuchając Kanonu D-dur Johanna Pachelbela; Lipcowe akwarele; Kiedy podchodzimy.

 

 

PIĘĆ LIRYKÓW ZNAD JEZIORA MAUSZ

 

Pierwszy 

 

ZANURZAJĄC DŁONIE

W WODZIE ZIELONEJ JAK NEFRYT

 

O świcie spotykam

na powierzchni jeziora

wielkie, białe pióro przez kogoś zgubione.

I któż mógł je tu zostawić? Łabędź,

których tu kilka na stałe przebywa? Inny ptak?

A może… anioł u zarania

to miejsce na lądowisko sobie wybrał?

 

Albowiem trwa tutaj prawie niebiańska cisza.

A lekkość poranka tak krajobraz uwzniośla,

iż w światła wibracjach

wydaje się jakby wszystko miało istnieć

zaledwie przez chwilę? Przystaję cały

olśniony tym – i dla mnie – odświętnym widokiem.

 

Już na nic nie czekam. Jestem,

dotykam, zanurzam dłonie w zielonej

jak nefryt – na wskroś przejrzystej – wodzie.

 

Słyszę: z przeciwległego brzegu

strzeliste kogutów pianie. Świt i dzień

w odblaskach coraz rozleglejszy,

sięgający po krańce niewidoczne wody i

aż po widny Księżyc. Zapomniałem o tym,

co poza mną. A przyszłość

jawiła się jako przestrzeń stąd, a może już ze snu,

który niespodziewanie ziścił się: to białe,

wielkie pióro – ptaka? anioła? – jest mi potwierdzeniem.

 

A gdybym tak w dłoni je trzymając

– w tym rozskrzydleniu świtu, blasków, światła –

nagle stopę na powierzchni jeziora postawił?

 

(1995)

 

 

PIĘĆ LIRYKÓW ZNAD JEZIORA MAUSZ

 

Drugi

 

ACH, WITAJ MI…

 

Ach, witaj mi dniu

pełen złoceń i lśnień.

I spokoju aż po wieczność

wciąż nieskazitelnego błękitu.

 

Ach, witaj mi wodo

rozległa, przeczysta

aż do granic najdalszych

krystalicznej głębokości.

 

Ach, wodo tak delikatna,

że możnaby cię bosą stopą przejść

wszerz i wzdłuż.

W uniesieniu największym. I zachwycie.

 

(1995)

 

 

PIĘĆ LIRYKÓW ZNAD JEZIORA MAUSZ

 

Trzeci

 

NAD WODĄ SPOKOJNĄ I CZYSTĄ

 

Nad wodą spokojną i czystą

południowa godzina. Upał

sierpniowy czysty i rześki. Ktoś raz po raz

spod drżącej skóry jeziora płoć szeroką wyciąga

jak dłoń. Ryba

przez chwilę skrzy się cała w srebrnym wigorze.

Wreszcie – wypuszczona – znika.

Na rękach świetlisty ślad po niej zostaje.

I zapach otwartych, jasnych jak topaz głębin.

 

(1995)

 

 

PIĘĆ LIRYKÓW ZNAD JEZIORA MAUSZ

 

Czwarty

 

STAŁEM URZECZONY PRZESTRZENIĄ

ZE ŚWIATŁA UTKANĄ I CISZY

 

Tak cicho,

że niebo w szafirach i srebrach

na ziemię zstępuje.

I wszystko odbywa się bezszelestnie:

blask Słońca w lekkich i

wielkich płaszczyznach

– jakby ze złotej blachy wykutych –

warstwa po warstwie na wodzie się kładzie.

Jasność od powierzchni odbita unosi się i

rozprzestrzenia…

 

W bezruchu stoją:

leszczyny, świerki i jarzębiny

– na karminowo barwiąc powietrze.

Wszak to już sierpień.

Wrzesień – zatem – u progu czeka

cały w szkarłatach, purpurach i brązach… Wokół

– i aż ponad drzewa –

rdzawe motyle – swoją – unoszą lekkość.

 

Tam również dzikie kaczki  fruną

na przestrzał ciszy. Poniżej stado rybitw

białą chmurą spada

wprost na – tylko dla nich widoczne – pod wodą ryby. 

A potem – znika. W powietrzu

zostają lśnienia z ich skrzydeł. Tymczasem

pojawiają się wielkie, zielone okonie

o grzbietach czarnych i ostrych.

Na owady bezgłośnie polują

ledwo naruszając delikatną gładź wody.

 

Niespodziewanie

miejscowy wędkarz zjawia się i

rozsnuwa żyłkę świetlistą

jak pajęczyna. Próbuje

któregoś z nich  – złowić:

raz po raz bezskutecznie

błyszczącą przynętę zatapia.

I oddala się – brodząc,

brzegiem jeziora – odchodzi:

cały w aureoli Blasku,

na tle wody. Stałem urzeczony

tą niezmąconą przestrzenią

ze światła i ciszy utkaną.

 

Tylko ja jeden wiedziałem

gdzie jestem. Nikt nie znał miejsca

mojej tu obecności. Ogarniała mnie

wieczność: wody, powietrza, przestrzeni…

 

(1995)

 

 

PIĘĆ LIRYKÓW ZNAD JEZIORA MAUSZ

 

Piąty

 

NOC. NOC NAD JEZIOREM ZAPADA

 

Noc. Noc nad jeziorem zapada.

Niebo i woda już w ametystach, jaspisach i

agatowych wstęgach rozskrzydla,

rozpina się w pełnym błysków i lśnień przestworzu.

 

Czas? Jakby przestał istnieć,

gdy karminowe Słońce wciąż żarząc się trwa i

trwa na widnokręgu

aż po ostatnie westchnienie światłości.

 

Czyjąż ręką

kreślone są te barwy i przestrzenie

sprowadzające Nieosiągalność do moich zmysłów?

Kto je ożywił gwiazdami, ptactwem wieczornym i obecnością ryb

wyskakujących ponad powierzchnię wody w pogoni za owadami?

 

I ja jestem w Jego władaniu.

Jezioro to Jego włości: nieogarnione,

potwierdzające także i moje istnienie.

W każdym razie na pewno nie umieranie

w tej wszechogarniającej tu żywotności.

 

Tymczasem ciemność nadpływa:

barwy dnia niedostrzegalnie gasną.

Spławik na wodzie niewidoczny się staje.

Wędkarze zwolna nawijają

na kołowrotki marzenia o wielkiej rybie.

I długą, delikatną nić nocy.

 

(1995)

Waldemar Smaszcz

 

Liryki Jana P. Grabowskiego

 

Ilu z nas posiadało łaskę radości? Piszę „łaskę”, bo nie chodzi mi o chwilowy wybuch, ale o radość, która trwa, ogarnia nas i wszystko wokół, sięgając bezmiaru czasu i przestrzeni. Do takiej radości, niespiesznej, dalekiej od gwałtowności wiosennej burzy, co porusza powietrze, dojrzewa się latami, albo… jest dana właśnie jak łaska. Nie wszyscy jednak jej doświadczają, stąd aktem najgłębiej ludzkim jest dzielenie się tym darem z innymi. Żałować należy, że dzisiaj tak rzadko możemy odnaleźć jej poetyckie świadectwa, chociaż już Jan z Czarnolasu powtarzał w swoich Pieśniach:

 

Nie porzucaj nadzieje,

Jakoć się kolwiek dzieje:

Bo nie już słońce ostatnie zachodzi,

A po złej chwili piękny dzień przychodzi.

(…)

Nic wiecznego na świecie:

Radość się z troską plecie,

A kiedy jedna weźmie moc nawiętszą,

Wtenczas masz ujźrzeć odmianę naprędszą.

 

W poezji polskiej przeważały raczej barwy ciemne, nastroje minorowe, a tonacja radosna była przyjmowana wręcz jako wyłom w tradycji. Dopiero twórczość ks. Jana Twardowskiego przyniosła zdecydowaną odmianę. Przypomnijmy, że pod piórem autora Znaków ufności nawet pełne uroczystej powagi, błagalne Suplikacje, uzyskały nowy wymiar: „Boże po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty” – pisał poeta – „dzisiaj, gdy mi tak smutno i duszno, i ciemno – / uśmiechnij się nade mną”. Ks. Jan Twardowski pozostał poetą uśmiechniętego Chrystusa, stąd tak wiele radości w jego wierszach. „Jaka to radość” – czytamy w jednym z nich – „pomagać / dźwigać / biec do chorego z wywieszonym językiem / własne serce nieść jak gorączkę / rozdawać…” Radość ta w naturalny sposób przemienia się we wdzięczność, by przypomnieć jeden z piękniejszych wierszy, tak właśnie zatytułowany:

 

Jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować

lecz przystajesz jak gapa bo nie widzisz komu

a przecież sam nie jesteś płacząc po kryjomu

Niewidzialny jest z tobą co jak kasztan spada”

(…)

jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować

za to że niosą ciebie nieznane ramiona…

 

Poeta pytany skąd czerpie tę nieustającą radość odpowiada z prostotą, że z Ewangelii: „W Ewangelii jest mowa o umarłych, o ślepcach, trędowatych – a ostatecznie wszystko jest dobrą nowiną. Ewangelia nawet kiedy opowiada o bankach, pieniądzach, beczkach oliwy, mówi o miłości”.

Kapłanowi, ktoś mógłby powiedzieć, łatwiej jest odnaleźć tę Bożą radość, na co dzień bowiem obcuje z Dobrą Nowiną. Ale – by jeszcze raz odwołać się do poezji ks. Twardowskiego – „Boga najłatwiej znajdziesz nie pisząc o Bogu”. Istotnie, kapłan-poeta, jak sam przyznaje, nie umie „o kościele pisać / o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy”, chętniej zaś pisze o niesfornym wróblu, „co łaską zdumiony – / wpadł na zbitą głowę do święconej wody.”

Radość czerpiemy ze świata stworzonego, z dostrzegania tego, co piękne, dobre i tak różnorodne, że samo bogactwo form musi budzić nasz zachwyt. „Łaska radości” jest więc funkcją „łaski widzenia”, skoro zaś jedno i drugie jest łaską, nie jest nam gwarantowane. Rzadko o tym myślimy, dopiero obecność kogoś, kto został pozbawiony tych darów, uświadamia nam, że i nas to może spotkać.

Od dwudziestu lat te właśnie sprawy stanowią bodaj najważniejszy problem twórczości Jana P. Grabowskiego, który debiutował jako poeta audycją poetycką pt. Dotknięcie mroku na antenie Polskiego Radia w Gdańsku. Niewielu odbiorców wiedziało, że są to bardzo osobiste wiersze. Jan P. Grabowski nie poddał się jednak, przeciwnie, wszystko, co go spotkało, przyjął jako ważne doświadczenie, a powstające wiersze zdumiewały swoim sensualizmem, dalekim jednak od zmysłowości, rozedrgania emocjonalnego.

Znakomitym przykładem takiego właśnie wiersza jest Przystanek w błękicie:

 

Cóż może być ważniejszego

prócz tych barw i woni,

gdy jadę pociągiem przez scenę jesieni?

 

Cóż może być bardziej radosnego i

zarazem wzniosłego – przez tę krótką chwilę –

gdy pociąg przystaje,

a najbliższe drzewa to jeden wielki świergot i

– wydaje się – jakby więcej na nich było ptaków, aniżeli gałęzi?

 

Wokół mnie szkarłatniejący wszechświat liści.

 

Jakże stąd blisko i

zarazem daleko do niewidzialnych granic przestrzeni.

 

Jakże stąd blisko do nieba.

(…)

Widzę tę przestrzeń,

która uśmierza ból i sprawia, że czuję

jak – wokół mnie – wibruje błękitny pył.

 

Wrażliwość na urodę świata sprawia, że autor potrafi doprawdy znakomicie zapisać w swojej poezji barwę, ruch, zapach, dźwięk, a nawet jakieś wewnętrzne wibracje, nie mniej istotne od tego, co rejestrują ludzkie zmysły. Wszystko to łączy się w jedną całość i trudno wyznaczyć granice poszczególnym zmysłom. Czytając Przystanek w błękicie nie potrafimy określić, który ze zmysłów ma największy udział w budowaniu świata poetyckiego. Zapach jesiennych liści „podpowiada” niejako ich kolor, świergot ptaków na drzewie określa ich liczbę, co tak pięknie zostało zapisane w wierszu: „wydaje się – jakby więcej na nich było ptaków, aniżeli gałęzi?”. To równie dobrze może być świat postrzegany, co zapamiętany. Na pewno zaś to, co widzialne, stanowi jedynie próg poznania, pozwala sięgnąć głębiej, w rejony ledwie przeczuwane, które symbolizuje w tym wierszu błękit.

 

Niemal expresis verbis mówi o tym wiersz-modlitwa o wielce znaczącym tytule Łaska widzenia:

 

Dałeś mi Panie wszystko, co najlepsze.

Abym tutaj – na podobieństwo Twoje – istniał i

abym mógł doczekać

szczęśliwej godziny spotkania z Tobą.

 

Dałeś mi wzrok, abym mógł widzieć

obraz rzeczy stworzonych przez Ciebie.

 

Dałeś mi wzrok, abym w dalekich krajach i

w opromienionym widoku najbliższego wzgórza

mógł odszukiwać i utrwalać w sobie barwę

przemijających wrażeń.

(…)

 

Dałeś mi Panie łaskę widzenia.

Abym w słowach dostrzegał wszystko to,

czego nie ogarnia jasność światła.

(…)

Dałeś mi Panie łaskę widzenia,

abym próbował

– idąc na wskroś rozrastającego się mroku –

dotrzeć do Ciebie.

I abym mógł czekać na dotyk Twoich dłoni

przywracający Blask.

 

Jakże dyskretnie wyraża autor przekonanie, że nie tylko utracił coś ważnego, ale też i otrzymał – talent, pozwalający „w słowach dostrzegać wszystko to, / czego nie ogarnia jasność światła.” Słowo poetyckie sięga tajemnicy, pokonuje ograniczenia wzroku, jest więc głębszym widzeniem.

Lektura wierszy Jana P. Grabowskiego pozwala na jeszcze dalej idące wnioski. Szczególna wrażliwość słuchowa, rekompensująca niejako ograniczenia zmysłu wzroku, sprawia, że jego frazy poetyckie odznaczają się znakomitą konstrukcją i organizacją brzmieniową. Autor po mistrzowsku wykorzystuje melodię zdania, jakże różną od rytmiki klasycznej poezji. Wybrzmiałe do końca frazy czyta się z prawdziwym wzruszeniem i podziwem. Niewielu już dzisiaj potrafi tak panować nad zdaniem, nierzadko rozbudowanym, okresowym, odznaczającym się najczęściej zwolnioną linią melodyczną, pozwalającą czytelnikowi spokojnie podążać za wypowiedzią poetycką. Nigdy przy tym nie są to popisy retoryczne. Przeciwnie, zdumiewa naturalność tych zdań idąca w parze z ogromną urodą  języka, jak w wierszu Jeziora sztumskie:

 

Lubię przyjeżdżać do Sztumu,

gdzie pośród dwóch jezior rzucone miasteczko.

Dwie w nim ulice, kościoły dwa i mały rynek,

skąd wszędzie blisko. Nawet do… nieba.

(…)

 

Tak zapewne mógłby zaczynać się współczesny Pan Tadeusz, pisany już nie klasycznym trzynastozgłoskowcem, ale rozlewnymi, epickimi zdaniami, posiadającymi moc przemieniania w poezję najprostszych, codziennych zdarzeń.

Jednakże mimo niezwykłej sztuki pięknych zdań, nie strona językowa wysuwa się na plan pierwszy w poezji Jana P. Grabowskiego. To jedynie doskonałe narzędzia pozwalające autorowi mówić o swoich radościach i umiłowaniu piękna świata stworzonego. Jak wyznaje w wierszu Niezmienność, potrafi cały rok czekać „na taki dzień”, na „poranek w maju”. W innym wierszu pisze: „Ogarnia mnie radość, gdy przez hałas miasta / słyszę o świcie krople deszczu uderzające w parapet”. Wynotujmy inną jeszcze radość poety, utrwaloną w Zmysłowej gęstości cieni: „Iść. Iść pośród słońca, / co bez blasku, jedynie ciepłem / drogę wytycza. I jeśli nagle / jest chłodniej, to może znaczyć, / że drzewo – przed i ponad tobą  – / rozwija wibrację cieni. Drzewo – ta radość wiosennego świata”.

Człowiek, który potrafi znaleźć tyle powodów do radości, a nawet ułożyć osobne hymny na cześć świata pełnego światła, ciepła, zieleni i niezliczonych barw kwitnących kwiatów, nie jest niewolnikiem żadnego ze swoich zmysłów. Charakterystyczne, że niektóre wiersze zostały zapisane w formie bezosobowej, która nie pozwala na żadną konkretyzację. Czytając np. Zielone święta nie możemy z całym przekonaniem powiedzieć, czy jest to li tylko projekcja pewnych konkretnych doświadczeń, czy hymn na cześć przeżytych wzruszeń:

 

Zanurzyć się wśród

kwitnących jabłoni, wiśni i grusz.

Zniknąć pod baldachimem ptasich świergotów.

Wszystko obramowane kwitnieniem,

gałęźmi zewsząd rozpinającymi się po

mokrym jeszcze od całonocnej ulewy niebie.

 

Zapomnieć chociaż na kilka chwil o tym,

co teraz dzieje się, trwa poza tą perspektywą zieleni.

(…)

 

Nie to jednak okazuje się najważniejsze. Urzeczeni siłą słowa poetyckiego łatwo odnajdujemy się w świecie Jana Piotra Grabowskiego, dzieląc jego zachwyt nad dziełem stworzonym i radość, że oto możemy sycić nasze zmysły przemijalnością świata; bez rozpaczy, że wszystko przemija, ale z podziwem dla tego, co zostało nam dane. Stojąc nad wodą powtórzmy za poetą: „Ach, wodo tak delikatna, / że możnaby cię bosą stopą przejść / wszerz i wzdłuż. / W uniesieniu największym. I zachwycie”. To początek modlitwy, nie do wody wszakże, ale to Tego, który dał nam radość zachwytu.

 

Waldemar Smaszcz, Liryki Jana P. Grabowskiego [rec.: Jan P. Grabowski, Kolor chryzoprazu, Pelplin 1997], „Gwiazda Morza”, 11 i 18 stycznia 1998, nr 1, s. 24.

 

 

 

 

Jerzy Samp

 

Opinia wydawnicza

dotycząca tomu wierszy Jana P. Grabowskiego

Kolor chryzoprazu

 

Autor tomu zatytułowanego Kolor chryzoprazu. Liryki wybrane z lat 1986–1995 debiutował jako literat dwadzieścia lat temu. W ciągu tych dwóch dekad jego twórczość, zarówno ta nieco wcześniejsza, a więc prozatorska, jak i poetycka ewoluowała. Lektura licznych publikacji, jakie ukazały się w tym czasie, w renomowanych czasopismach ogólnokrajowych, periodykach regionalnych, a także w wydawnictwach, pozwala mówić o własnym stylu wypowiedzi tego pisarza.

Kolejne arkusze i tomiki poetyckie Jan P. Grabowskiego, takie jak: Dotknięcie mroku (1981), Żółta poczekalnia (1984), Deszcz i płomień (1988), Łaska widzenia (1990), bibliofilskie Wiersze wybrane (1991), czy wreszcie Szkarłat i błękit. Wiersze religijne i metafizyczne (1994) potwierdzają, iż poeta ten ma nam do powiedzenia rzeczy istotne, czyni to w sposób oryginalny, artystycznie dojrzały oraz zajmujący.

Nie jest to poezja łatwa w odbiorze. Lektura wierszy, których treść oscyluje od ważnych zagadnień natury egzystencjalnej, ku metafizyce wymaga od odbiorcy nie tylko kultury literackiej, lecz także przygotowania intelektualnego.

Głęboka refleksja nad miejscem jednostki we wszechświecie, problematyka temporalna, eksperymenty z czasem, przestrzenią, podmiotem lirycznym, perfekcyjność w trudnej sztuce operowania nastrojem, wewnętrzny monolog kierowany ku Najwyższemu, próby przenikania granicy tego, co w swej tajemniczości niepoznawalne – oto niektóre tylko z elementów charakteryzujących warsztat poetycki, styl wypowiedzi oraz bogactwo tematyki liryków składających się na najnowszy tom wierszy Jana P. Grabowskiego.

Nie ulega wątpliwości, iż mamy i tym razem do czynienia z dokonaniem wybitnym. Twórczość tego poety nie wymaga rekomendacji. Dość wspomnieć o licznych nagrodach przyznawanych przez organizatorów konkursów, w których pisarz ten brał udział, o uznaniu, jakim  cieszy się wśród  krytyków. 

 

prof. dr hab. Jerzy Samp, opinia wydawnicza dotycząca tomu wierszy Jana P. Grabowskiego Kolor chryzoprazu. Gdańsk, w lutym 1997 r.

Tomasz Czapiewski

 

Recenzja wydawnicza liryk wybranych z lat 1986–1995

Jana P. Grabowskiego pt. Kolor chryzoprazu

(fragment)

 

 

Poeta jest tu tym, który zaprasza, by czytelnik poszedł za nim, jeśli – oczywiście – ma na to ochotę. A czyni to z całkowitą szczerością i może dlatego tak silna jest wymowa jego słowa. Jeśli więc pójdziemy za nim, poeta odsłoni przed nami świat jakby zaczarowany, w którym – prawie jak w bajce – zobaczymy „nową ziemię i nowe niebo” naznaczone pięknem spowitym w kolor chryzoprazu. I to jest niezwykłe. Bardzo rzadko zdarza się przecież odkrycie tak niezwykłej w przyrodzie barwy, a czytelnik patrząc na nią coraz bardziej doświadcza jasności, która silniejsza jest od ciemności. Doświadcza też spokoju emanującego z tej poezji.

Każdy więc, kto otrze się o atmosferę tego tomiku, będzie usiłował nauczyć się patrzenia oczyma autora na ukazany przez niego świat. Po dłuższej zaś wędrówce opisywany tutaj świat każdemu czytelnikowi wyda się dziełem jakby w chwilę po stworzeniu, światem nieskończonym, który sam w sobie jest wielkim poematem.

 Idąc dalej, za myślą autora, odzyskuje się czystość spojrzenia i czystość serca, wartości, które – choć najbardziej cenne – współcześnie najczęściej gubimy. Poezja ta jest w pewnym sensie nietypowa, zwłaszcza, co do formy. Nie jest ona jednak pod żadnym względem naiwna i taka, która podążałaby za jakąkolwiek modą.

Jan P. Grabowski to rasowy poeta, o poetyckiej duszy i takim spojrzeniu. To także samotnik przed Bogiem. Jednak samotnik, który wie, od kogo otrzymał dar widzenia. I jeszcze jedno: umie być za ten dar wdzięczny. Wie też, że piękno i radość mogą być tylko tam, gdzie wśród ludzi jest Bóg.

 

  dr Tomasz Czapiewski, recenzja wydawnicza liryk wybranych z lat 1986–1995 Jana P. Grabowskiego pt. Kolor chryzoprazu. Gdańsk-Oliwa, w lutym 1997 r.