„QUE L’HOMME SOIT MALHEREUX, PURVU GU’IL SOIT GRAND”[*]

„Niech człowiek będzie nieszczęśliwy, byle był wielki” – są to słowa Victora Cousina (1792-1867) francuskiego filozofa i męża stanu, który zajmował się szczególnie historią filozofii i estetyką, a ponadto tłumaczył Platona i Kartezjusza.

Nie pamiętam, w jakiej lekturze znalazłem te słowa, ale na tyle mi się spodobały, że postanowiłem zatytułować nimi ten zapisek. Są to ponadto słowa jak najbardziej na czasie, ponieważ gdzieby się nie rozejrzeć, wszędzie są sami nieszczęśliwi ludzie. Dotąd, to znaczy dopóki nie pojawiła się epidemia prawie wszyscy narzekali i byli niezadowoleni (przynajmniej ja zadowolonych i nie narzekających nie spotkałem). A od kiedy pojawiła się epidemia są już tylko sami nieszczęśliwi ludzie. A czy przy tym są… „wielcy”, to znaczy czy – według mojego rozumowania – przynajmniej trzymają fason? Wręcz przeciwnie: ludzie pokazali swoje najokrutniejsze oblicze (myślę tu nade wszystko o tzw. środowisku literackim, które, tak mi się wydaje, najbardziej znam) w związku z tzw. „tarczą dla literatów”. Trwa bowiem zażarta walka o jakieś nędzne grosze, o ochłapy w postaci „honorariów”, A przy tym istnieje dziwny zwyczaj licytowania się na nieszczęścia: oto ta czy inna prominentna osoba, czy też pełniąca jakąś funkcję, korzystając z ogólnopolskiego biuletynu informuje wszem i wobec jaka to była chora, kto jej z tej choroby pomógł wyjść i jak się okazuje, „przeszła” koronawirusa. Kogo to obchodzi? Każdy teraz ma kłopoty jak nie ze zdrowiem, to z problemami jak nie rodzinnymi, to zawodowymi. Po co jednak trąbić o tym na niemal całą – literacką – Polskę?

Po raz kolejny doświadczam, że te tzw. stowarzyszenia (czy też związki itd.) twórcze w niczym nie pomogą („a upieprzyć, to i owszem”). Zapisy statutu pozostają sobie, życie sobie. Jeśli zatem te słowa czyta jakiś początkujący literat, to mogę oświadczyć:

 „Szanowna pani/panie, jak najdalej od stowarzyszeń, czy też związków twórczych. Pomóc w niczym nigdy nie pomogą, ale upokorzyć, utrudnić życie – to jak najbardziej. Idź swoją drogą. A najlepiej nie przyznawaj się do tego, że piszesz, że chciałbyś zostać pisarzem. Pisarzy bowiem i poetów są setki tysięcy, a na pewno jeszcze więcej. Przetrwa z tego – jeśli przetrwa – zalewie promil”.

Dotyczy to jednak nie tylko twórczości literackiej, ale również każdej innej, a szczególnie tak mi bliskiej tzn. filmowej.

W dobie epidemii, a także stosując się do zalecenia by nie wychodzić z domu wykorzystuję do maksimum czas, bynajmniej wcale się nie nudząc, a to na pisanie (a jednak) jakichś opowiadań, które od dawna „chodziły mi po głowie”, a to na lektury książek (okazuje się, że mój piwniczny zbiór książek jest wcale zasobny), a to na oglądanie współczesnych polskich filmów. Tak, tak Szanowna Czytelniczko/Czytelniku tego zapisku: współczesnych polskich filmów. Mając bowiem dość m.in. netflixowej szytej na jedno kopyto produkcji pomyślałem: a może by tak jednak pooglądać te polskie filmy, a nuż nie wszystkie są do niczego.

Przedtem jednak musiałem pokonać barierę… językową, tzn. za każdym razem, przed projekcją, sprawdzałem czy polski film na napisy w języku… polskim. Jeśli miał, to oglądałem, jeśli nie, to oczywiście nic z oglądania. Polskie bowiem współczesne filmy to nade wszystko „kurwowanie”, „pierdolenie”, „chujowanie” itd. oraz bezustanny bełkot i mamrotanie. Nie wybiegajmy jednak naprzód.

Czym charakteryzuje współczesne polskie kino? Przede wszystkim już od pierwszych scen, od pierwszych kadrów obraz jest utrzymany w jakiejś niebieskawo-skisło-burej barwie. Akcja toczy się przeważnie nocą albo po ciemku, nierzadko w deszczu lanym z sikawki strażackiej. Główny bohater to zazwyczaj jakiś łysy „twardziel” z kilkudniową szczeciną na gębie. Towarzyszy mu chuda, pozbawiona kobiecych cech „partnerka”, z którą musi odbywać wulgarny seks. A towarzyszy temu jakiś łomot to znowu poklapywanie, pochlapywanie, które w napisach brzmią jako: „nastrojowa muzyka” albo „dynamiczna muzyka” lub „romantyczna muzyka” itd.

Nie, arcydzieła we współczesnej polskiej produkcji filmowej nie ma. Jakie filmy najbardziej mi się podobały? Nade wszystko Jacka Bromskiego: U Pana Boga za piecem (1998 r., 95 min.); U Pana Boga w ogródku (2007 r., 114 min.); U Pana Boga za miedzą (2009 r., 114). Wszystko w tej trylogii jest bardzo dobre: począwszy od znakomitego pomysłu, poprzez wyborne aktorstwo (i piękne aktorki) aż po zdjęcia i muzykę. Wielką zaletą tej trylogii jest niepowtarzalny klimat.

Bardzo również podobał mi się film Bromskiego pt. Anatomia zła (2015 r., 122 min) ze znakomitą rolą Krzysztofa Stroińskiego jako „Lulka”.

(Gdzieś w jakiejś recenzji natrafiłem na wypowiedź, że Anatomia zła to taki polski Dzień szakala (The Day of Jackal –1973), 145 min. reż. Fred Zinnemann, z Edwardem Foxem w roli tytułowej.

Nie wiem skąd się bierze ta maniera, czy tez kompleks porównywania polskich kreacji aktorskich, czy też produkcji filmowych do zachodnich, a zwłaszcza amerykańskich).

Odświeżyłem sobie także dwa naprawdę bardzo dobre polskie filmy tj. Układ zamknięty (2013 r., 120 min.) Ryszarda Bugajskiego (Zaćma – ostatni film Bugajskiego – z 2016 r, jest niestety zupełnie nieudana) oraz Bogowie (2014 r., 112 min.) Łukasza Palkowskiego. Właściwie jest to jedyny udany film tego reżysera.

Podobał mi się serial Rojst w reżyserii Jana Holoubka z Dawidem Ogrodnikiem w roli dziennikarzyny Piotra Zarzyckiego. Ten Sam Dawid Ogrodnik był również bardzo dobry w filmie Ostatnia rodzina (2016 r., 124 min.) w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego.

Niezły był film Zabawa, zabawa (2018 r. 88 min.) w reżyserii Kingi Dębskiej oraz Carte blanche (2015 r., 106 min.) Jacka Lusińskiego.

Kiedyś bodajże Roman Polański powiedział, że jeśli widz z oglądanego filmu zapamięta chociażby jedną scenę, ba! choćby kadr, to znaczy, że film ma jakąś wartość. Są filmy, które pamiętam niemal w całości (np. Nóż w wodzie Romana Polańskiego, czy Żywot Mateusza Witolda Leszczyńskiego). Niektóre potrafiłbym opowiedzieć scena po scenie (np. 2001: Odyseję Kosmiczną Stanleya Kubricka).

Natomiast z trzech „rocznicowych” filmów nic nie zapamiętałem, ponieważ nic w nich nie przykuło mojej uwagi. A są to następujące obrazy: Piłsudski (2019 r., 107 min.), reż. Michał Rosa (jest to najbardziej niebieskawo-sino-bury współczesny polski film). A poza tym Legiony (2019 r., 139 min.), reż. Dariusz Gajewski oraz serial 1920. Wojna i miłość, w którym nie ma ani wojny, ani miłości.

Co jeszcze ostatnio widziałem z polskich filmów? Ciemno, prawie noc (2019 r., 113 min.), reż. Borys Lankosz, w którym nie dosyć, że nie wiadomo o co chodzi, to na domiar złego nic nie widać. Poza tym Sługi wojny (2019 r., 98 min.), reż. Mariusz Gawryś, czyli: „kurwowanie”, „chujowanie” i „pierdolenie oraz „mocny” nieogolony agent i, oczywiście, wulgarny seks. A także zapowiadaną jako rewelację Ukrytą grę (2019 r., 102 min.), reż. Łukasz Kośmicki, czyli: ciemno, same wnętrza, zapijaczony facet i znowu… Robert Więckiewicz, tym razem nie uczesany w ząbek, a ze zwichrzoną czupryną. Obejrzałem także Pitbulla, ostatniego psa (2018 r., 118 min.), reż. Władysław Pasikowski oraz nowelowy obraz pod tajemniczym tytułem Erotica 2022 (2020 r., 137 min.). Z ilu ostatecznie części składa się owa Erotica 2022 nie wiem, bo z największym trudem i cierpliwością obejrzałem dwie pierwsze i doprawdy kompletnie nie wiem o co w tym filmie chodzi. A przecież oglądam filmy od już prawie… siedemdziesięciu(!) lat, napatrzyłem się na różne dziwactwa, ale z takimi bredniami jak we współczesnej sztuce (także filmowej) jeszcze się nie spotkałem.  

Osobna kwestia to „filmy” Patryka Vegi. Widziałem ze trzy i za każdym razem dla mnie jest to przykład jak nisko może upaść sztuka filmowa, w ogóle filmowanie.

Nad resztą współczesnej produkcji filmowej mogłaby zapaść kurtyna milczenia, bo przecież ostatnie filmy Janusza Majewskiego i Juliusza Machulskiego również nie nadają się do oglądania.

Zapisek ten zacząłem  cytatem „Niech człowiek będzie nieszczęśliwy, byle był wielki” Victora Cousina.

Wokół trwa straszliwa, bezustanna walka o przetrwanie. Można by oczekiwać, (wymagać?, żądać?), aby finansowana z publicznych pieniędzy sztuka stwarzała jakiś przynajmniej cień nadziei, że warto żyć, ze będzie lepiej. Owa „sztuka” w tym przypadku filmowa oprócz „kurwowania”, „chujowanie”, „pierdolenia”, wulgarnego seksu i absolutnej beznadziei nie ma nic do zoaferowania. Identycznie jest we współczesnej powieści oraz poezji.

5-6 grudnia 2020 r.

[*] „Que l’homme soit malheureux, purvu gu’il soit grand” – „Niech człowiek będzie nieszczęśliwy, byle był wielki” – Victor Cousin (1792-1867) francuski filozof i mąż stanu, zajmował się szczególnie historia filozofii i estetyką; tłumacz Platona i Kartezjusza.